Ta historia zaczęła się w maju 2000 roku, kiedy mój lekarz stwierdził, że jestem w ciąży. To było jak grom z jasnego nieba, dla mnie i dla lekarza. Miałam już troje dzieci w wieku 15, 13 i 9 lat. Podczas ostatniego porodu omal nie umarłam wraz z dzieckiem i lekarz powiedział, że nie powinnam już mieć więcej dzieci, bo każdy następny poród będzie zbyt dużym obciążeniem dla mojego organizmu (przy dwu pierwszych porodach miałam krwotoki, trzeci po 25 godzinach odbył się poprzez cesarskie cięcie, a lekarze wiele godzin ledwo utrzymywali mnie przy życiu).

Założyłam sobie spiralę. Po pięciu latach następną. Na badaniu kontrolnym powiedziałam, że opóźnia mi się miesiączka. Dostałam zastrzyki na jej wywołanie. Nie poskutkowały. Lekarz zrobił mi USG i stwierdził ciążę. Płakałam w gabinecie, a mój lekarz „nie mógł mi spojrzeć w oczy” – jak to sam powiedział i zaproponował mi aborcję gratis, bo przez jego niedopatrzenie byłam w niechcianej ciąży.

Nasza sytuacja materialna nie była dobra, ciasnota w domu, syn od września miał uczyć się w technikum (co wiązało się z dodatkowymi wydatkami), młodszy kończył przygotowania do I Komunii św. Utrzymywaliśmy się tylko z poborów męża, a tu trzeba będzie kupić wyprawkę, łóżeczko, pieluchy, wózek, no i mleko – bardzo drogie, ja nigdy nie karmiłam dziecka własnym mlekiem, bo nigdy go nie miałam.

Kiedy usłyszałam propozycję bezpłatnej aborcji, ucieszyłam się i uspokoiłam. Miałam zgłosić się za tydzień do szpitala. W drodze do domu uspokajałam sumienie – będzie dobrze, przecież to dopiero siódmy tydzień, zlepek bezkształtnych komórek. Wieczorem powiedziałam o wszystkim mężowi. Bardzo się zmartwił, a kiedy usłyszał o aborcji stanowczo się temu sprzeciwił.

Krzyczałam, że to ja będę „nosiła brzuch” i rodziła w tych okropnych bólach, że mogę umrzeć, że nic go to nie obchodzi, bo cały ciężar wychowywania dzieci spoczywa na mnie, że mam już 36 lat i nie chcę znów powracać do pieluch. Wtedy on spokojnie powiedział:

Zanim wyszłaś za mnie, modliłaś się podczas pielgrzymki na Jasną Górę o syna-księdza, być może to jest ten syn”.

Ten argument zamknął mi usta. Nie spałam całą noc, tylko myślałam. Nad ranem postanowiłam ciążę usunąć, a mężowi powiedzieć, że poroniłam. Ta myśl mnie uspokoiła.

Następnego dnia przed pójściem z synem na katechezę przedkomunijną sortowałam rzeczy do prania. W koszu na brudną odzież znalazłam mój medalik. Stwierdziłam, że zdejmując bluzkę dwa dni temu musiałam go oderwać tak, że nawet tego nie zauważyłam, bo sam łańcuszek dalej wisiał na szyi. Na medaliku z jednej strony jest wizerunek Jezusa Miłosiernego z napisem Jezu ufam Tobie, z drugiej – podobizna siostry Faustyny.

Poszliśmy z synem na katechezę. W kościele ksiądz zaczął śpiewać pieśń Kiedyś, o Jezu chodził po świecie i przy trzeciej zwrotce Kto by u siebie dziecię przyjmował… doznałam jakby porażenia. Uklękłam i zaczęłam płakać. Przepłakałam całą Mszę św.

Co ja chciałam zrobić – myślałam – Chciałam zabić nasze dziecko, uciszając sumienie złym stanem materialnym, niewygodą, swoim wiekiem. Chciałam zabić dziecko, które ma już i ciało i duszę, tak samo jak to, które za kilka dni przystąpi do I Komunii św. Jak mogłabym „spojrzeć w twarz” Jezusowi. Zgubiłam medalik i od razu „zgubiłam” sumienie.

Parę tygodni później przeczytałam w „Miłujcie się!”, że spirala nie zapobiega ciąży, ale jest środkiem poronnym. Tu się zaczął mój koszmar. Cały czas myślałam tylko o tym, ile dzieci już zabiłam i jak silne musi być to, które noszę pod sercem, skoro pokonało tyle „zamachów”.

Po spowiedzi św. trochę się uspokoiłam, ale w sercu wciąż czułam odrazę do samej siebie. Uderzyła mnie ta prawda o Bogu, że dla Niego wszystko jest możliwe. Obdarował mnie wielkim darem, chociaż ja robiłam wszystko, by go nie przyjąć.

Od dnia, w którym zdecydowałam, że urodzę to dziecko, codziennie modliłam się na Koronce do miłosierdzia Bożego, prosząc by dziecko urodziło się zdrowe.

Mój synek przyszedł na świat w grudniu 2000 roku. Urodził się bez żadnych komplikacji – naturalnie, przy niewielkich bólach – zdrowy i piękny. Przywitałam go łzami, ucałowałam, zrobiłam znak krzyża na czole i szepnęłam:

Wybacz mi, synku”.

Synek jest dla nas cudownym skarbem, uwielbiamy go wszyscy i bardzo kochamy. Rozwija się wspaniale, biega po domu, śmieje się głośno i mówi „mama”, a wtedy serce kurczy mi się z żalu, że mogłam go nie urodzić. Wszystko, co zdarzyło się od chwili, kiedy podjęłam decyzję o narodzinach syna, jest dla mnie cudem od Boga.

Choć jest nam ciasno i brakuje pieniędzy, znaleźli się ludzie, którzy najpierw modlili się za nas, a potem ofiarowali nam ubranka, łóżeczko, wózek, nawet zabawki. Cudem jest też to, że wciąż mam pokarm w piersiach i karmię mojego synka bez żadnych przeszkód.

I myślę sobie, że Jezus wystawił mnie na próbę, zaufałam Mu i jestem szczęśliwa. Uratował moje dziecko, uratował mnie.

Renata

Miłujcie Się.pl