„Przemija postać tego świata i być może nie jest to pierwsze takie przeobrażenie jego wizerunku. Takich wizerunków było wiele. To kolejne przeobrażenie stało się akurat udziałem naszego pokolenia. Na naszych oczach zawaliły się potężne dyktatury. Dziś widzimy, jak pojawiają się nowe, bardziej zakamuflowane” – mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl ks. prof. Robert Skrzypczak.

 

Fronda.pl: Na warszawskim klasztorze dominikanów wywieszono kiedyś z okazji Bożego Narodzenia baner z napisem: „Bądź jak Bóg – stań się człowiekiem”. Jakim człowiekiem stał się Bóg, który przyjmując ludzkie ciało nie przestał przecież być Bogiem, i w jaki sposób możemy próbować sięgnąć do poziomu Jego człowieczeństwa, skoro nigdy nie staniemy się bogami?

Ks. Robert Skrzypczak, doktor habilitowany teologii, psycholog i duszpasterz akademicki: To piękne pytanie, które pierwsi chrześcijanie stawiali sobie przez kilka pokoleń. Odpowiedź pozwolił im odnaleźć Duch Święty, dzięki któremu znaleźli słowa, pojęcia i sformułowania dające początek dogmatowi o prawdziwym bóstwie i prawdziwym człowieczeństwie Chrystusa. W osobie Syna Bożego obecne są dwie, niczym nieumniejszone i niezmieszane natury. Wybrzmiało to na Soborze Chalcedońskim w 451 roku, a 20 lat wcześniej w Efezie. Tutaj znajdujemy sedno Bożego Narodzenia. Bóg stał się człowiekiem po to, abyś ty człowiecze mógł stać się Bogiem.

Po pierwsze musimy uświadomić sobie, że Chrystus nie przyjął tylko jakiejś postaci, pozoru człowieka. On naprawdę stał się człowiekiem. Przeszedł przez wszystkie etapy człowieczeństwa. Wziął człowieczeństwo od człowieczeństwa Maryi. Pojawił się jako zarodek, embrion. Przeszedł poród i okres dzieciństwa. W swoim życiu doświadczył wszystkich kolorów człowieczeństwa. Śmiał się, cieszył, płakał, pocił, odczuwał zmęczenie i głód… Chciał podzielić z nami wszystko, z wyjątkiem grzechu. Bo grzech niszczy ludzką naturę. Chrystus natomiast tę naturę odnawia, odtwarza ją w 100 proc. taką, jaka była ona w zamyśle Boga. Odtwarza ją już nieskaleczoną, niezniszczoną grzechem. Na koniec jednak sam pozwolił się pokaleczyć i zniszczyć na krzyżu, biorąc na siebie nasz grzech. Został potraktowany tak, jakby był grzechem. Ludzie odwrócili się do Niego plecami, odnosili się do Niego ze wstrętem, z nienawiścią. W ten sposób Chrystus przyjął na siebie ludzki grzech, aby go w sobie potępić. Przyjął śmierć i w ten sposób zniszczył grzech, który wziął na siebie. Ale Chrystus zmartwychwstał i żyje.

Już więc święta Bożego Narodzenia kierują naszą uwagę w stronę świąt Zmartwychwstania.

Pierwsi chrześcijanie Boże Narodzenie przeżywali ewidentnie w świetle zmartwychwstania Chrystusa. W świetle triumfu, jaki odniósł On na krzyżu. Przeżywali je również w świetle tego, że Chrystus przewidział pewną formę rodzenia się w nas poprzez przepowiadanie Ewangelii. Kiedy po swoim zmartwychwstaniu spotkał się z uczniami w Galilei, zbliżył się do nich i powiedział: „Dana Mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody”. (Mt 28, 18b-19a)

Władza Chrystusa nie ma żadnej analogii. Nie jest jak władza polityczna czy władza związana z używaniem przemocy, wymuszaniem czegoś siłą. To władza kochania w wymiarze Boga, władza przebaczania grzechów, niszczenia ich. Władza rodzenia w ludziach życia wiecznego. I właśnie przez to posłanie do głoszenia Ewangelii wszelkiemu stworzeniu, jak powie św. Paweł, przez głupstwo przepowiadania Ewangelii – czyli przez uobecnianie Chrystusa ukrzyżowanego i zmartwychwstałego, przez kerygmat – rodzi się życie Boże we wnętrzu tego, kto słucha i z wiarą przyjmuje Dobrą Nowinę.

Dlatego znajdujemy w Listach Apostolskich wiele miejsc, w których apostołowie porównują samych siebie do tych, którzy rodzą. „Choćbyście mieli bowiem dziesiątki tysięcy wychowawców w Chrystusie, nie macie wielu ojców; ja to właśnie przez Ewangelię zrodziłem was w Chrystusie Jezusie” – powie św. Paweł. (1 Kor 4,15) Do Galatów pisze o bólach rodzenia, w których uczestniczy, aby Chrystus mógł się ukształtować w jego uczniach. (Zob. Ga 4,19) Mówi o tym sam Jezus w czasie nocnej rozmowy z Nikodemem wskazując, że człowiek musi narodzić się z wody i Ducha, bo inaczej nie zobaczy Królestwa Bożego. (Zob. J 3, 5)

Chrystus przyszedł na świat, aby ten świat przemienić. Jego misję ma kontynuować Kościół. We wstępie do wydanej niedawno książki „Ogień w Kościele. Nadzieja w czasach kryzysu”, na łamach której wspólnie z red. Pawłem Chmielewskim rozważa Ksiądz Profesor obecną kondycję Kościoła, cytuje Ksiądz twierdzenie Michela Houellebecqa, który napisał w jednym ze swoich esejów, że „Kościół próbował przystosować się do świata, gdy ten zaczął brzydnąć”. Dziś rzeczywiście Kościół bardziej asymiluje się ze światem niż próbuje go przemieniać?

Jesteśmy cały czas na styku tego zmagania. Można obrazowo powiedzieć, że jesteśmy jakby na rozdrożu. Kościół musi rozeznać, w którą stronę pójść. Musi zdecydować, czy chce być bardziej solą ziemi czy słodzikiem dla świata. Musimy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy chcemy naprawdę uobecniać Chrystusowy krzyż i razem z Chrystusem umierać za ten świat. Głosić światu Prawdę i w ten sposób nieustannie, wytrwale wskazywać drogę do zbawienia. Do zbawienia nie ma innej drogi niż poprzez spotkanie z absolutną miłością Boga, doświadczenie przebaczenia grzechów i w konsekwencji oddanie się Chrystusowi, a przez Chrystusa oddanie się ludziom w miłości.

Ale Kościół może być też słodzikiem dla tego świata. Będzie tak wtedy, kiedy będzie próbował dostosować się do oczekiwań i pragnień współczesnego człowieka. To wielkie ryzyko dla Kościoła, bo może on wtedy pozostawić swoją właściwą misję i swoją własną naturę, przemieniając się w organizację pozarządową, zaangażowaną w zmienianie i polepszanie tego świata. Byłoby to niejako przechylenie się w stronę takiego starotestamentalnego, rabinicznego rozumienia Bożej sprawiedliwości. Rozumienia jej jako odnawianie świata, na którym teraz tutaj żyjemy, jakby tylko tutaj miało się uobecnić Królestwo Boga. Jakbyśmy nie czekali na nic więcej, poza tym światem. Widzimy, że również dziś wielu Żydów, nawet wśród tych, którzy tracą zmysł wiary, zmysł religijny w sercu, chce być w awangardzie zmieniania świata. Takie zmienianie świata nie odbywa się jednak na zasadzie podarowania go Bogu i dostosowania go do Bożych wymiarów, do objawionej Prawdy, ale na zasadzie dostosowywania go do naszych własnych oczekiwań. Te oczekiwania są tymczasem często egoistyczne, dotknięte grzechem. Świat oczekuje wygody, przywilejów, „świętego spokoju”, zysku… Dlatego dostosowywanie się Kościoła do świata byłoby katastrofalne. „Człowiek żyjący bezmyślnie w dostatku równy jest bydlętom, które giną” – powie Psalmista. (Ps 49, 21) Zgoda na dostosowywanie się do świata oznaczałaby zgodę na to, że razem ze światem chcemy iść w stronę nicości, bo najważniejsze, aby była to droga wygodna.

To nie jest droga chrześcijanina. Drogą chrześcijan jest Chrystus, który powiedział: „Jeśli ktoś chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje”. (Łk 9, 23) To droga pokory i ufności składanej nieustannie przez nas – grzeszników w Chrystusie, który po to przychodzi, po to stał się człowiekiem, aby nas przebóstwić.

Chrystus przyjął naturę ludzką. Dzięki Jego ofierze przed człowiekiem otworzył się dostęp do natury Boga.

To piękne sformułowanie św. Piotra, które podjęli Ojcowie Kościoła, będące treścią chrześcijańskiej nadziei i bardzo mocno wybrzmiewające w Boże Narodzenie. Św. Piotr mówi, że będziemy uczestniczyli w Bożej naturze. (Zob. 2 P 1, 4) Bóg chce zbliżyć nas do siebie, pokonując nasz grzech i śmierć. Chce żebyśmy się z Nim zjednoczyli, ale nie chce żebyśmy się w Nim zatracili. W tym sensie, że my się w Nim nie rozpuścimy, nie staniemy się Bogiem. Ale staniemy się, jakbyśmy byli bogami. Innymi słowy, im bardziej zbliżamy się do Boga, im bardziej Chrystus może w nas działać, tym bardziej stajemy się ludźmi, tym bardziej odzyskujemy samych siebie.

Ta próba budowania doskonałego świata na ziemi bardzo mocno zderzyła się z pandemią koronawirusa. To kolejne święta Bożego Narodzenia w cieniu pandemii. Są na świecie miejsca, w których do kościoła, aby rzeczywiście spotkać się z Nowonarodzonym, mogą wejść wyłącznie osoby legitymujące się tzw. paszportem covidowym. Wielu katolików z własnej woli wybiera modlitwę w domu, aby nie narażać się na zakażenie koronawirusem w pełnym kościele. Czy nie jest tak, że w XXI wieku, również w życiu chrześcijan, Bóg jest coraz bardziej wypychany przez racjonalizm i scjentyzm?

Pandemia niczego w nas nie stwarza, nie ma takiej siły. Jest natomiast jakby szkłem powiększającym, pokazującym w mocniejszy sposób zmiany, które się w nas dokonują. Pokazała m. in. coś, co możemy nazwać „sekularyzacją ludzkiej nadziei”. Dawniej, jeśli człowiek był dotykany jakimś cierpieniem, spadało na niego jakieś doświadczenie – powietrze, woda, ogień czy wojna – swoją nadzieję kierował ku niebu. Prosił Boga o ratunek. To go wzmacniało. Pokładana w Bogu nadzieja nie przynosiła bezsilności i bezradności, ale mobilizowała człowieka do współpracy z Bogiem. Mobilizowała siły duchowe i fizyczne człowieka, dzięki czemu był on zdolny o wiele więcej udźwignąć. Mógł więcej podnieść, bo szedł w parze z łaską Bożą, na którą się otwierał. Dlatego cały świat jest pełen krzyży przydrożnych i budowanych przy okazji wielkich pandemii, zaraz i chorób, kaplic. Wiemy, że dawniej ludzie reagowali na epidemie wielkimi procesjami. Nawet jeśli nie można było się gromadzić w kościołach, to ludzie organizowali się w przestrzeni publicznej. Nigdy jednak nie separowali się od swojej prawdziwej nadziei, jaką była wiara w żywego, osobowego i działającego Boga. Boga, który jest Opatrznością i ratuje człowieka, kiedy ten do Niego woła.

Dzisiaj natomiast nasza nadzieja się zsekularyzowała. Kiedy zaczynamy się bać i cierpieć, nie klękami już przed Najświętszym Sakramentem, nie gromadzimy się przy krzyżach morowych, nie organizujemy procesji i modlitw. Zamiast tego zaczynamy z ogromną nadzieją patrzeć na laboratoria i apteki. Na tym polega właśnie ta sekularyzacja nadziei: „święta szczepionko, zbaw nas!”, „święta amantadyno, przyjdź nam z pomocą!”, „święte konsylium lekarskie, uratujcie nas!”.

Doświadczenie pandemii pokazuje, że to nasze dzisiejsze zaufanie do nauki nie daje nam poczucia bezpieczeństwa. Chociaż wydawało się nam, że dzięki naszemu rozumowi prawie sięgamy już nieśmiertelności, COVID-19 z całą mocą uświadomił, jak bardzo jesteśmy śmiertelni. Choroba i śmierć budzą w nas przerażenie.

W drugim rozdziale Listu do Hebrajczyków czytamy, że człowiek z powodu strachu przed śmiercią staje się niewolnikiem czynienia zła. (Zob. Hbr 2,15) Dlatego potrzeba było, żeby Syn Boga stał się prawdziwym człowiekiem i żeby uwolnił człowieka z tego, co trzymało go na postronku złego ducha.

Widać wyraźnie, że sytuacja pandemii, która ogarnęła cały świat, spowodowała przede wszystkim ogromne wzmaganie się gniewu. Gniewu pomiędzy państwami, ale też gniewu społecznego, gniewu między ludźmi. Efektem są gwałtowne wybuchy niezadowolenia społecznego, które nie były tylko fenomenem Polski pod tytułem „Strajk Kobiet”, ale rozlewały się i wciąż się rozlewają po całym świecie.

Efektem jest też zło, które wynika z naszego lęku o siebie i niemożność kochania. Przyjmuje ono dzisiaj postać różnych innych pandemii. Mówimy nie tylko o pandemii koronawirusa, ale o kolejnych pandemiach pojawiających się pod nią. To na przykład pandemia rozwodów albo pandemia ułatwionego dostępu do aborcji. W Wielkiej Brytanii wprowadzono domową aborcję na życzenie. Znalazłem dane, wedle których już kilka tysięcy kobiet w Wielkiej Brytanii wymagało hospitalizacji na skutek przyjęcia w warunkach domowych pigułki wczesnoporonnej. Dalej, mamy pandemię eutanazji. Kiedy świat walczy z wielką śmiertelnością z powodu zachorowań na COVID-19, w tym samym czasie w Austrii i Hiszpanii zalegalizowano eutanazję. W wielu innych krajach, w których funkcjonowała już eutanazja, teraz jest ona rozszerzana w formie zakamuflowanej. To na przykład praktyka nazwana przez dziennikarzy „tele-śmiercią”. Wystarczy teleporada z lekarzem, aby do domu wysłany został kurier z tabletką uśmiercającą. I to nie tylko do osób, które ktoś oceni jako nierokujące żadnej nadziei na wyzdrowienie i polepszenie tzw. jakości bytu. Także na przykład do osób starszych, zamkniętych w lockdownie, pozbawionych relacji z innymi ludźmi, a przez to zdesperowanych i dotkniętych smutkiem. Coraz częściej takie osoby proszą o możliwość skrócenia życia wyłącznie z powodu depresji, samotności czy złego samopoczucia.

Co jeszcze mówi nam pandemia o nas samych?

Jesteśmy społeczeństwem dotkniętym tzw. cichą albo ukrytą apostazją. Społeczeństwem, które już dawno oderwało się od Chrystusa i Jego Kościoła. To musi mieć konsekwencje. Stajemy się ludźmi samotnymi, indywidualistami niepotrafiącymi już spotykać się i wspólnie się modlić. Tak ukształtowana mentalność, która potem znajduje nadzieję wyłącznie w nauce, w polityce czy w restrykcjach wkrada się również do Kościoła. Dlatego tegoroczne święta Bożego Narodzenia są w niektórych krajach powtórką z ubiegłego roku. Wiem, że Kanada wprowadziła całkowity zakaz otwierania kościołów na czas Bożego Narodzenia. Niektóre inne kraje, w tym Holandia, wprowadziły ograniczenia, kościoły mogą być otwarte tylko do 17. Nie mogły więc odbyć się ani rekolekcje adwentowe, ani Pasterki. Człowiek oderwany od swoich korzeni wiary, od liturgii, od wspólnej modlitwy i w ogóle od poczucia wspólnotowości – staje się człowiekiem słabym. Bezsilnym nie tylko duchowo, nie tylko w kwestii zbawienia, ale również w kwestii radzenia sobie z różnymi trudnościami. W ten sposób, jakby na ślepo walcząc z wirusem, wtórnie osłabiamy się przed jego siłą, bo stajemy się coraz bardziej wiotcy, zagubieni i nieskuteczni.

W rozmowie z Pawłem Chmielewskim zauważył Ksiądz Profesor, że związane z pandemią koronawirusa restrykcje mogą przygotować chrześcijan na trudne czasy. Zaczyna się właśnie spełniać proroctwo młodego ks. Ratzingera mówiące o Kościele, który stanie się mały, ale dzięki temu gorliwszy?

To nie muszą być czasy trudne. Będą trudne w tym sensie, że będziemy być może musieli pogodzić się z pewnym poczuciem straty czy ze zmianą sposobu funkcjonowania Kościoła.

Rzeczywiście, młody teolog z Bawarii, Joseph Ratzinger mówił o przyszłości Kościoła w cyklu konferencji wygłoszonych w radiu Hessian Rundfunk w 1969 roku. W czasie ostatniej z tych konferencji, 23 grudnia powiedział coś, co dziś nazywane jest „proroctwem Ratzingera”. Powiedział, że Kościół nie utrzyma się w obecnej postaci czy w obecnym stanie posiadania. Galopujące procesy sekularyzacyjne, apostazje, utrata potrzeb religijnych w ludziach zabezpieczonych pigułkami, polisami, elektroniką i technologią spowodują, że Kościół być może będzie zmuszony do powrotu do postaci małych wspólnot, żyjących intensywnie wiarą i utożsamieniem się z Chrystusem zmartwychwstałym, a dzięki temu bardzo wzmocnionych duchowo.

Oczywiście to się odbędzie za cenę utraty wielu przywilejów społecznych. Może wydawać się dramatyczną wizja, w której Kościół nie będzie już Kościołem „panującym” na ziemi. Joseph Ratzinger widział w tym jednak nadzieję. Podkreślał, że odwracający się od Chrystusa, od Wielkanocy i Bożego Narodzenia, od Eucharystii i modlitwy ludzie, którzy wierzą jedynie w siłę postępu społecznego, technologii i medycyny, będą w stanie usprawnić swoje życie w wielu dziedzinach a może nawet je przedłużyć. Nie będą jednak w stanie poradzić sobie z plagą, która będzie ich zabijała. Tą plagą jest samotność człowieka, który nie potrafi kochać, nie potrafi wytwarzać trwałych relacji małżeńskich, rodzinnych, człowieka eksperymentującego ze swoim życiem i swoją naturą. Ci samotni i obolali ludzie bez przyszłości zaczną w końcu szukać nadziei. I znajdą ją wówczas w małych, ale żyjących intensywną wiarą wspólnotach chrześcijan, którzy pielęgnują w swojej duszy światło Chrystusa. Zwrócą się do nich i u nich znajdą odpowiedzi na wiele pytań, które sobie stawiali.

Podobne intuicje znajdujemy u ks. Dolindo Ruotolo.

Dokładnie sto lat temu, kiedy ten kapłan z Neapolu został po raz kolejny uwięziony, bardzo intensywnie rozmawiał z Matką Bożą. Maryja posługiwała się nim, aby przekazywać swoje przesłania. Dzięki temu dysponujemy dziś książką: „Tak widziałem Niepokalaną”. Na jej łamach ks. Dolindo również przewiduje taki czas, oceniając, że świat idzie w stronę ruiny. W stronę pustki ze swoją kulturą, edukacją, tym nastawieniem wyłącznie na technikę i skuteczność. Mówił o świecie ludzi niekochających Boga, niekochających siebie nawzajem. Świecie niekochających się małżeństw i niekochających się rodzin. Ks. Dolindo mówił, że ten świat jest wiotki, ludzie są źli, a będą coraz gorsi. Ale mówił, że również Kościół staje się coraz bardziej wiotki. Mówił o kapłanach, którzy nie chcą i nie potrafią służyć.

Ks. Dolindo wskazuje, że tego świata i tego Kościoła nie można uratować inaczej, jak tylko przez Boże Miłosierdzie. Zapowiedział, że przyjdzie taki czas miłosierdzia. Przy czym nie będzie to miłosierdzie pobłażania, a miłosierdzie lekarstwa. To lekarstwo będzie się wydawało wierzącym bardzo trudne, okrutne. Będziemy zmuszeni do zamykania kościołów, księża będą zmuszeni do przebywania w zamkniętych, małych pomieszczeniach. Stracą szacunek u ludzi. Będą przedmiotem szyderstw, obelg i kpin. Wielu wierzących się w tym czasie zatraci. Mistyk zachęca jednak, aby w tym czasie się nie zniechęcać, ale nabierać otuchy i odwagi, bo taki czas jest konieczny.

Kościół i świat potrzebują miłosierdzia w postaci operacji chirurgicznej. Ks. Dolindo mówił, że Kościół nie jest w kryzysie. Kościół jest zepsuty, w wielu miejscach gnije. Dlatego potrzeba tej radykalnej interwencji Boga. Powinniśmy przyjąć to bez pesymizmu, bo to wszystko służy Chrystusowi. Dzięki temu Chrystus odzyska dostęp do naszego życia, aby móc w nim swobodnie działać. Później przyjdzie kolejna fala miłosierdzia. Będzie ona związana z wylaniem ogromnej ilości łask na Kościół i świat. Wówczas Kościół się odrodzi i będzie to odrodzenie w postaci ogromnej miłości eucharystycznej. Dzięki temu nie tylko będziemy wiedzieć przed kim warto, a przed kim nie należy padać na kolana, ale będziemy też świadomie i dobrowolnie poddawać się eucharystycznemu działaniu Chrystusa zmartwychwstałego. W sposób świadomy i z wdzięcznością w sercu pozwolimy Mu przeprowadzić się ze śmierci do życia, ze zła do dobra.

Do Bożego Narodzenia przygotowywaliśmy się przez cztery adwentowe niedziele. W pierwszej części tego okresu Kościół kieruje uwagę wiernych na przygotowanie się na powtórne przyjście Chrystusa. Obecna trudna sytuacja na świecie - pandemia koronawirusa, kryzys gospodarczy, napięcia pomiędzy mocarstwami - skłania wielu do myślenia o rychłej apokalipsie. To oczywiście napięcie, które towarzyszy człowiekowi we wszystkich okresach historycznych, ale czy podziela Ksiądz Profesor to przekonanie, że stajemy dziś wobec pewnej nowej rzeczywistości, że kończy się jakaś epoka?

O końcu czasów wielokrotnie w swoich przesłaniach mówiła Maryja, która od jakiegoś czasu częściej i intensywniej interweniuje w losy Kościoła i świata. Uwagę na to zwracali wizjonerzy i niektórzy mistycy. Mistycy są swoistym szóstym zmysłem Kościoła. Zmysłem, który reaguje na nadprzyrodzoność. Są jakby ustami proroczymi Kościoła. W ich głosie pojawia się pewien powracający motyw: zapowiedź końca czasów.

Często ci obdarzeni łaską szczególnie bliskiej relacji z Bogiem i Maryją ludzie podkreślają, że koniec czasów nie będzie końcem świata. Pewne czasy się skonsumują, zużyją i nie będą już służyły człowiekowi, jego przyszłości. Mówił o tym również św. Paweł: „przemija postać tego świata”. (1 Kor 7, 31) W związku z tym radził, aby do niczego się nie przywiązywać. Trzeba, aby ktoś, kto się ożenił, żył jak nieżonaty. Aby ten, kto posiada, żył jakby nie posiadał.

Przemija postać tego świata i być może nie jest to pierwsze takie przeobrażenie jego wizerunku. Takich wizerunków było wiele. To kolejne przeobrażenie stało się akurat udziałem naszego pokolenia. Na naszych oczach zawaliły się potężne dyktatury. Dziś widzimy, jak pojawiają się nowe, bardziej zakamuflowane.

Przemija również obraz Kościoła jaki znamy?

Kościół przeżył na przełomie XIX i XX wieku chwile dumy, triumfu, czas wielkiej działalności apostolskiej i ogromnego rozwoju duchowego. Na początku XX wieku przeżyliśmy też szczyt świętości, która ukazała się na najwyższych szczeblach funkcjonowania Kościoła. Mieliśmy świętych pasterzy, wielkich apostołów, którzy dawali nam poczucie ojcostwa i bliskości Boga. Teraz mamy do czynienia z pewnym rozsypywaniem się tego wszystkiego.

Widać to wyraźnie również na doświadczeniach Polski. Udało nam się wydostać z kryzysu ateizującego, czerwonego systemu. Przyjmowało to postać wielkiego entuzjazmu. Z entuzjazmem były budowane nowe kościoły, sanktuaria, wielkie seminaria mające pomieścić ogromną ilość powołań. Organizowano wieczory chwały i powstawało wiele wspólnot. Teraz natomiast czeka nas doświadczenie opustoszałych kościołów, redukowania sił do minimum. Czasem Bóg dopuszcza rzeczywistość, w której Jego Kościół wraca to rozmiarów – jak nazwał Jezus swoich uczniów – maluczkich. Być może potrzebujemy w tej chwili pokory. Potrzebujemy pewnego upokorzenia, o którym mówił św. Ignacy Loyola. Ono ma nam służyć temu, abyśmy powrócili do Chrystusa. Żebyśmy mogli odzyskać właściwe warunki nie tylko do przeżywania wiary, ale również przekazywania jej kolejnemu pokoleniu.

Próbujemy zrozumieć ten koniec czasu sięgając po różne inspiracje. Taką inspiracją jest na przykład „Opcja Benedykta” zaproponowana przez Roda Drehera. Taką inspiracją jest opcja małych wspólnot, o których mówił Joseph Ratzinger, a które pojawiły się zaraz po Soborze Watykańskim II jako jeden z najpiękniejszych owoców działania Ducha Świętego w Kościele tego okresu. Na pewno skojarzenia z apokalipsą czy odwoływanie się do apokaliptycznych wizji mistyków i świętych wynika z naszego dzisiejszego zapotrzebowania na zagospodarowanie trwogi, która zwykle budzi się w momencie, w którym na naszych oczach coś się zmienia. Pewne jest to, że potrzebujemy ratunku z niebios. Bardzo potrzebujemy interwencji Boga i Jego opieki. Jeżeli ten ratunek będzie musiał wiązać się z przeobrażeniem pewnych struktur i sposobów myślenia, musimy to przyjąć. Musimy zgodzić się na to, jeśli jest to cena zbliżenia się do Chrystusa i poddania Jego działaniu. Nie możemy jednak nigdy zgodzić się na dopasowywanie się do oczekiwań tego świata.

Koniec czasu wiąże się z mającym go poprzedzić nadejściem Antychrysta. W swojej nowej książce przywołuje Ksiądz Profesor diagnozę Benedykta XVI, który mówił o odradzającej się dyktaturze Antychrysta. Kim jest Antychryst i w czym przejawia się jego dyktatura?

Zapowiedź pojawienia się Antychrysta odnajdujemy w Piśmie Świętym. Pisze o nim w swoich listach św. Jan. W Liście do Tesaloniczan do Antychrysta odnosi się również św. Paweł. Pojawienie się Antychrysta, to ekstremalne, narzucające się, bolesne, ma poprzedzić chwalebny powrót naszego Pana. Wtedy pojawi się też powszechna apostazja i wychłodzenie wiary wielu wierzących, wychłodzenie miłości, utrata wzajemnego szacunku.

Żeby zrozumieć tę postać i zapowiedź jej pojawienia się na świecie musimy sięgać po Benedykta XVI, ale musimy sięgać też po innych wierzących wizjonerów. Sam sięgam przede wszystkim po Włodzimierza Sołowjowa. To rosyjski myśliciel z końca XIX wieku, który w swej „Krótkiej opowieści o Antychryście” pozostawił wizję tego, co będzie się działo z Kościołem sto lat później, a więc w naszym pokoleniu. Sięgam też po abpa Fultona J. Sheena. W tej chwili przygotowywana jest jego bestsellerowa, profetyczna książka z 1948 roku: „Komunizm i sumienie Zachodu”, gdzie nawiązuje on do postaci Antychrysta, aby wyjaśnić, co się duchowo dzieje we współczesnym świecie. Sięgam po kard. Giacomo Biffiego, który przypomniał postać Antychrysta podczas rekolekcji watykańskich w 2007 roku papieżowi Benedyktowi. Postać Antychrysta pojawia się jeszcze w wielu innych miejscach. Całą książkę poświęcił jej na przykład włoski filozof Massimo Cacciari. Wcześniej zajął się nią Robert Benson.

W moim przekonaniu Antychryst jest perspektywą realną. Jest pewnym wyjaśnieniem tego, co się z nami dzieje, wyjaśnieniem duchowej walki. Błędem byłaby jednak próba utożsamienia Antychrysta z jakąś historyczną postacią. Tak błądzili ci, którzy Antychrysta dopatrywali się w wielkich prześladowcach wiary Kościoła, takich jak Stalin i Hitler. Podobnie błądzili ci, którzy dopatrywali się Antychrysta w świecie islamu, albo protestanci utożsamiający go z Rzymem i papieżem.

Według mnie Antychryst, tak jak wyczuwał to Sołowjow i abp Sheen, będzie rodzajem pewnego duchowego klimatu, pewnej dyktatury jednokierunkowego myślenia. Rodzajem jakiegoś nowego, antychrześcijańskiego credo, budowanego przez większość społeczeństwa. Przyrównuję Antychrysta do bomby drobinkowej. Kiedy ona wybucha, wszyscy oddychają pyłem i zaczynają wchłaniać w siebie, przyjmować Antychrysta.

Antychryst powinien być atrakcyjny, jeśli ma udać mu się zwieść świat.

W wymienionych przeze mnie wizjach Antychryst jest zwykle przedstawiany jako postać wielkiego humanisty, przyjaciela człowieka, zwolennika postępu. To postać społecznego dobroczyńcy, filantropa, obrońcy praw ludzi i zwierząt, równości płci, równości społecznej. Postać budząca powszechny zachwyt.

Antychryst będzie przy tym też człowiekiem religijnym. Na papieżu Benedykcie wywarło ogromne wrażenie, kiedy kard. Biffi przywołał z powieści Sołowjowa epizod, w którym Antychryst zostaje udekorowany doktoratem honoris causa przez Uniwersytet w Tybindze, gdzie Ratzinger był profesorem. Sam papież Benedykt niejednokrotnie powtarzał, że jeśli pojawi się Antychryst, będzie on wspaniałym biblistą, egzegetą. Bo to uśmiechnięty truciciel, zakamuflowany zwodziciel. Jego charakterystyczną cechą będzie skupianie uwagi na sobie, aby ludzie zapomnieli o Chrystusie.

Antychryst to próba wskazania alternatywnej drogi wiary, alternatywnego zbawienia. Nie zbawienia Chrystusowego, przez krzyż, ofiarę i wyrzeczenie. Zbawienia rozumianego jako budowanie nowego świata, nowego humanizmu, nowej edukacji, nowej kultury. To realizacja pokusy człowieka, który uwierzył, że uwolnił się od religii, Kościołów, autorytetów, rodziców, Boga. Bo sam już czuje się bogiem.

 

Rozmawiał Karol Kubicki