Mróz, głód i wszy. Życie codzienne wyklętych.

Autor: Stanisław Płużański

Wydawnictwo Fronda

 

Fragment książki „Mróz, głód i wszy. Życie codzienne wyklętych.”

 

 

Rozdział: Postoje i zakwaterowanie

Mimo iż partyzanci operowali przede wszystkim w lasach, przeważnie nie one były ich głównym miejscem odpoczynku. Najchętniej zatrzymywali się – nieważne, czy na krótki postój podczas marszu, na całą noc, czy kilka dni lub dłużej – w zabudowaniach ludności cywilnej.

W zależności od czasu, okoliczności i działań podczas przebywania w domach cywilów można wyróżnić trzy rodzaje zakwaterowania: placówki, kwatery i meliny. Są to umowne pojęcia, partyzanci często stosowali je zamiennie. Wyodrębniłem je w celu usystematyzowania zakwaterowania, które różniło się pod względem statusu domowników, ich relacji z partyzantami i funkcjami, jakie dany dom pełnił w siatce konspiracyjnej.

Kwatery

Kwatera miała być tymczasowym, jak najkrótszym, miejscem pobytu partyzantów w budynkach należących do miejscowej ludności. Zatrzymywano się na krótki odpoczynek lub jedną noc. Przypadki, kiedy oddział zostawał na kwaterze przez kilka dni, należały do rzadkości. Zdarzały się nawet sytuacje, że oddział po marszu odpoczywał w jednym miejscu, a na sam nocleg udawał się do następnej pobliskiej wioski. Dłuższy postój niósł niebezpieczeństwo wytropienia przez nieprzyjaciela. Zdaniem Włodzimierza Bystrzyckiego często nie było nawet czasu spać, ponieważ zaledwie oddział położył się na kwaterach, a już szła obława, przed którą trzeba było uciekać.

Mimo iż było to wysoce niepożądane, nieraz oddział był zmuszony do dłuższego kwaterowania w jednym miejscu. W niektórych przypadkach partyzanci po przebyciu kilkudziesięciu kilometrów potrzebował nawet 40 godzin snu, żeby się zregenerować. Często był to również ruch taktyczny, ukrycie się w oczekiwaniu na rozwój sytuacji z powodu grasowania dużej liczby wojsk nieprzyjaciela w okolicy.

Na swoim terenie oddziały posiadały stałe kwatery: u zaprzyjaźnionych osób, często u rodzin partyzantów lub ludzi kiedyś związanych z konspiracją. Do nich partyzanci przychodzili najchętniej i to właśnie u nich najczęściej zatrzymywali się na dłużej. Byli bowiem pewni, że nie grozi im donos ze strony domowników czy ludności wsi. „Wielokrotnie operacyjnie ustalono, że rodziny bandyckie chętnie informują grupy zbrojne o istniejącej sytuacji w terenie i obecności funkcjonariuszy UBP lub wojska, udzielają bandytom schronienia i wyżywienia. Grupy zbrojne, korzystając z tych melin, nie musiały obawiać się, że ktoś z domowników powiadomi organa bezpieczeństwa o ich pobycie” – zanotowali funkcjonariusze MO w charakterystyce oddziału „Uskoka”. W pamiętniku Antoniego Bieguna ps. „Sztubak” czytamy: „Głównym terenem działania mojego oddziału była Barania Góra, a oparciem – bazami partyzanckimi wsie: Cisiec, Węgierska Górka, Cięcina i Milówka. Ale najważniejszą bazą był Cisiec. Myśmy w zimie trzy tygodnie siedzieli w tej wsi i nikt nas nie wsypał. To świadczy o tym, jaka była solidarność między ludźmi”.

Nie zawsze jednak oddział miał duże pole manewru w wyborze lokum. Sytuacja często wymagała korzystania z bardziej przypadkowych domów, często bez pytania o zgodę. Zdarzało się, że partyzanci kwaterowali nawet u zmuszonych do tego komunistów, gdyż wojsko nie sprawdzało domów zasłużonych działaczy. Wówczas oddziały podejmowały dodatkowe środki ostrożności, np. wzmocnione warty. U „Zapory” zdarzyły się nawet przypadki podłożenia ładunków wybuchowych na drodze prowadzącej do domu na wypadek ataku. Podobną taktykę nocowania u komunistów stosowali partyzanci „Bartka”, co wspomina Stefan Siekliński: „Mieliśmy albo przygotowane meliny, albo jak był gdzieś jakiś konkretny, twardy PPR-owiec, to wieczorem przychodziło się do niego, zbierało się mieszkańców, zamykało się dom i musieli dla nas gotować jedzenie”.

Partyzanci spali głównie w stodołach, na sianie. Bardzo rzadko zdarzało się spać w budynku mieszkalnym, a jeszcze rzadziej w normalnym łóżku. Według Lucjana Deniziaka wyglądało to następująco: „Wchodziliśmy do wioski, z góry to było zaplanowane. Dowódca wszystko wiedział. Zajmowaliśmy kwatery po czterech, pięciu, w zależności jakie mieszkanie kto miał. Gospodarz wnosił pęczek, dwie, trzy słomy na podłogę. Nie wolno było się nigdy w żadnej pościeli kłaść. Na tych snopkach słomy leżało się i spało. Czapkę na uszy i z karabinem w ręku”. Łucja Bochowska, której dom służył często jako kwatera dla oddziału „Huzara”, wspomina: „Partyzanci przychodzili nieproszeni. Bywali, kiedy im było trzeba. Pukali nocą w okno. Latem wchodzili wprost do stodoły, a zimą kwaterowali w dużym pokoju. Posłanie mieli na podłodze, ze słomy”. Według Tadeusza Michalskiego żołnierzom bardzo doskwierał brak normalnych warunków do spania i marzyli choćby o chwili spędzonej w normalnym łóżku. Potwierdza to w swoich wspomnieniach Mieczysław Trypuz ps. „Lot” z 3 Wileńskiej Brygady NZW: „Z wieczora każdy raz stawaliśmy drużynami na baczność. Padała komenda: – Do modlitwy! – Odśpiewaliśmy: »O Panie, który jesteś w niebie« i odmarsz. Przechodzi oddział przez wieś. Patrzysz: w oknach lampy się palą, kobieta idzie i niesie pierzynę, a Ty myślisz sobie: O Jezu, czy człowiek jeszcze kiedyś choć z godzinę pod taką pierzyną poleży. To gryzło wtedy najwięcej, żeby choć jedną nockę pod pierzyną przespać się”. Stanisław Gajewski tak wspomina kwatery: „No, przeważnie to były kryjówki nad oborami, gdzie nisko było, bydło było, więc ciepło było. Bydło, konie to było ciepło. Nad świniami nie dawało się, bo to za duży smród był, natomiast nad bydłem, nad końmi, to tak. A siano było, więc tam były robione takie schowki. No i tam to nawet i w zimę przynosiło się pościel”. Latem sytuacja oddziałów była bardziej komfortowa, gdyż ewentualne spanie w środku lasu nie sprawiało problemów. Zimą jednak nawet spanie w stodole bywało mocno problematyczne.

Ludzie „Zapory” starali się w ciągu roku nie wracać do odwiedzonej kwatery. Założenie to było jednak niekiedy trudne do zrealizowania. Z kolei „Groźny” do zaprzyjaźnionych wsi wracał cyklicznie, raz na miesiąc bądź nawet tydzień. Wielokrotnie zdarzała się sytuacja, że tereny działania różnych oddziałów pokrywały się ze sobą. Tak było np. na Lubelszczyźnie wiosną 1945 roku, gdy w lesie roiło się od partyzantów. Marian Pawełczak wspomina: „Mieliśmy niektóre kwatery, gdzie zbiorowo żeśmy tam kwaterowali (…), były takie »Mamuńki«, tak to nazywaliśmy. Oprócz naszego oddziału inne przychodziły na zakwaterowanie, bo urocze miejsce, między lasami i dosyć bezpieczne. Oni już słomy nawet nie wynosili, ona cały czas leżała. Tylko przychodziło się, kładło i warty wystawiło. I człowiek do nocy przetrzymywał, a w nocy wymarsz”. Taka sytuacja stwarzała problemy dla ludności cywilnej. Każde odwiedziny oddziału oznaczały ryzyko represji ze stron władz. Jeszcze poważniejszą sytuację wynikającą z obecności wielu oddziałów w jednym rejonie, która omal nie doprowadziła do rozlewu krwi, przeżył Stefan Siekliński: „Mieliśmy przygotowaną kwaterę dla nas w Zabrzegu. Tam był taki tartak. Właściciel tego tartaku, czyli zarządca, taki był bardzo przychylny i on nam zrobił specjalną kryjówkę pomiędzy tymi balami, pniami. Duży był ten tartak w Zabrzegu. Poszliśmy, byliśmy skierowani tam, to było nawet przedtem uzgodnione z łącznikami, gdzie będziemy nocować. Poszliśmy do niego. Już więcej razy tam byliśmy i wiedzieliśmy, gdzie jest osobny pokoik ukryty wśród tych bali. Było pomieszczenie obłożone, zamaskowane z utajnionym wejściem, tam parę razy żeśmy nocowali. Dowódca z jednym żołnierzem poszli do mieszkania, do właściciela lub zarządcy, a myśmy prosto na to nasze leże, bośmy wiedzieli, gdzie jest. Idziemy i nagle okrzyk z tych bali: – Stój, kto idzie?! No to myśmy stanęli jak wryci. Okazało się, że w tym miejscu, a myśmy o tym nie wiedzieli, bo nam dowódca jeszcze nie powiedział, że tam oddział inny kwateruje i sekundy, a nastąpiłaby wymiana ognia pomiędzy nami i tą grupą, która tam kwaterowała. Dopiero wyskoczył »Poldek«, nasz dowódca. On wiedział, że my idziemy prosto na leże, a sam on poszedł do zarządcy do mieszkania. Wyskoczył z powrotem, bo ten zarządca mu powiedział, że zajęte jest. No i krzyknął: »Uwaga, bo tam już nasi są! Tam jest oddział inny!« A tak to prawdopodobnie doszłoby do strzelaniny. To już była bliska odległość, to na pewno albo oni by nas wystrzelali, albo my ich. Taki był przypadek przez nieostrożność, bo nie powinno się iść wcześniej na kwaterę, jeśli nie była sprawdzona, czy jest czysta”.

W trakcie pobytu każdy oddział musiał zminimalizować ryzyko donosu i ataku z zaskoczenia przez władzę ludową. Jako kwatery partyzanci najczęściej wybierali osady leśne, gajówki lub kolonie. Najczęściej były to pojedyncze zabudowania, całe wioski zajmowało się tylko w wypadku wspólnych działań całego oddziału. „Jakieś odosobnione domy się wybierało, gdzie była dobra widoczność na teren, jakby tam podjeżdżał wróg czy coś. W tych domach rolnik przynosił słomę, snopek słomy czy więcej, rozścielał na podłodze. I na tym myśmy się kładli. Najwyżej mundur się zdjęło i tym mundurem się przykryło. Tam grubiej tej słomy pod głowę, jako taką poduszkę. Wygód to nie było. (…) człowiek spał zmęczony zawsze po jakimś marszu. Do tych niewygód to byliśmy przyzwyczajeni” – wspominał Marian Pawełczak. Dopiero po sprawdzeniu, że we wsi nie ma przeciwnika, oddział zajmował kwatery. Dlatego też często zajęcie wioski było poprzedzone wysłaniem patrolu rozpoznawczego lub pojedynczych zwiadowców czy łączników. Zakwaterowany oddział był najczęściej zabezpieczany wartami, zmienianymi co godzinę lub dwie, zależało to od liczebności oddziału i jednostki odpowiedzialnej za wartowanie. Wartownik stał od 100 do nawet 500 metrów od kwatery.

Podczas pełnienia warty nie można było palić ani schodzić ze stanowiska. Żołnierz przyłapany na niesubordynacji stał dłużej o jedną lub półtorej godziny. Nieraz zdarzało się, że przez zaśnięcie wartownika oddział musiał uciekać przed atakującym z rana wojskiem. Im mniej bezpieczny był teren, tym więcej osób musiało pilnować śpiącego oddziału. W oddziale Eugeniusza Kokolskiego sprawa wyglądała następująco: „Podczas każdego kwaterowania wystawiana była warta. Każdego dnia wartowała inna drużyna w czasie, kiedy reszta spała. Każdy stał na warcie mniej więcej przez dwie godziny. Jeśli przykładowo drużyna miała 12 ludzi, to czterech stało na warcie”. U „Łupaszki” wartowników rozprowadzali drużynowi lub sekcyjni, objaśniając, jak zachowywać się w różnych sytuacjach. Wartownicy obserwowali teren i mieli obowiązek meldować dowódcy warty swoje spostrzeżenia. Oprócz tego powszechna była zasada, że jeżeli oddział był we wsi, to nikt nie mógł z niej wyjść lub wyjechać. Ktokolwiek do niej wszedł, musiał poczekać aż do opuszczenia miejsca przez oddział. U „Uskoka” partyzanci kazali mieszkańcom podpisywać zobowiązania, że zatrzymają w tajemnicy wszystko, co związane z oddziałem. Podobną praktykę stosowały oddziały Henryka Flamego. Gospodarz domu, u którego kwaterował oddział podporządkowany „Bartkowi”, musiał podpisać zaświadczenie o następującej treści:

(data) Zobowiązanie Ja (imię i nazwisko, data urodzenia oraz dokładny adres zamieszkania gospodarza) przyrzekam w imieniu całej rodziny, że nie będę nigdzie głosił o pobycie partyzantów z NSZ w moim domu. W razie nie zastosowania się do powyższego przyrzeczenia na mocy sądu organizacyjnego NSZ zostanie mi dom spalony, a rodzina rozstrzelana”.

Dopiero trudna sytuacja w okolicy – jak obecność wojsk wroga, przebywanie w nieznanym terenie – lub w pobliżu wiosek niepopierających partyzantów sprawiała, że kłopotliwe było znalezienie jakiegokolwiek miejsca do spania. Szczególnie trudno o nocleg było pod koniec 1944 roku, kiedy Armia Czerwona stacjonowała w Polsce z powodu zatrzymania się frontu. Sytuacja powtórzyła się w późniejszym okresie, kiedy władza coraz skuteczniej zwalczała podziemie. (…)

Materiały prasowe