Przyjaciele – zwłaszcza ci, którzy pamiętają gorące dyskusje ostatnich miesięcy nt. tzw. „Raportu Lunacek”, „Raportu Estreli”, czy Inicjatywy Obywateli Europejskich „ Jeden z nas” (European Citizens’ Initiative “ One of us”) – pytają mnie co sądzę o wynikach ostatnich wyborów do Parlamentu Europejskiego (PE) i co, według mnie, oznaczają te wyniki dla przyszłości Europy. Czy sukces partii prawicowych (a co za tym idzie – klęska lewicy) pomoże w obronie  życia, instytucji małżeństwa czy rodziny?

Najkrótsza odpowiedź brzmi: niezupełnie.

Triumf wyborczy prawicowych ekstremistów (takich jak Front National, który uzyskał 25% głosów we Francji) czy populistycznych eurosceptyków (jak np. UKIP, czyli brytyjskiej „Independence Party” która, postulując wyjście UK z UE, zdobyła pierwsze miejsce w Wlk. Brytanii) nie jest niczym z czego moglibyśmy się cieszyć. Sukces tych partii oznacza, że coś poważnie popsuło się w UE, ale nic nie wnosi do rozwiązania problemów wspomnianych wcześniej (aborcja, „małżeństwa” homoseksualne, adopcja dzieci przez sodomitów etc.). Jednocześnie francuska prawica i brytyjscy eurosceptycy nie są jedynymi ekstremistami, którzy weszli do PE. Radykalna lewica (np. SYRIZA w Grecji) również odniosła wielki sukces, nie wspominając ekstremistycznego, przeciwnego życiu i przeciwnego rodzinie, ruchu D 66, który wygrał wybory w Holandii lub ultra-nacjonalistycznego i otwarcie secesjonistycznego belgijskiego ugrupowania  N-VA (Nieuw-Vlaamse Alliance) w Belgii. Nowy Parlament Europejski wygląda raczej chaotycznie, a ekstremizm  rośnie w siłę.

Ale co to zmieni w naszym codziennym życiu? Prawdopodobnie niezbyt wiele. Smutna rzeczywistość jest taka, że PE nie jest bardzo istotny jako instytucja polityczna. . Wyborcy europejscy, jeśli nawet niezbyt zorientowani w skomplikowanych europejskich układach (strukturach) instytucyjnych, akurat tę kwestię rozumieją dobrze – i właśnie to wydaje się  przyczyną, dlaczego tak niedbale podchodzą do tego, kogo wybiorą na swoich reprezentantów.

Skrajne siły polityczne pozostaną bez znaczenia w PE. Nawet jeśli przyłączą się do zasadniczych sił, czego prawdopodobnie nie zrobią, nie będą w stanie zapobiec przyjęciu żadnych nowych unijnych dyrektyw, czy zmienić UE od środka. Żeby zmienić UE – potrzebna byłaby międzyrządowa konferencja.

Żeby zrozumieć PE, potrzeba najpierw dostrzec, że PE postrzega sam siebie nie jako miejsce, gdzie prowadzona jest debata pomiędzy zwolennikami rządu, a zwolennikami opozycji, ale że cały Parlament Europejski chce być opozycją w stosunku do innych instytucji UE tj. Komisji Europejskiej i Rady UE (w której reprezentowane są rządy państw członkowskich). W rezultacie autentyczne debaty polityczne rzadko kiedy mają miejsce w PE. W rzeczywistości  istnieje (i zawsze istniała) koalicja pomiędzy konserwatystami (Europejską Partia Ludową, EPP, „chrześcijańska-demokracja”), socjalistami, liberałami i zielonymi. Kiedy dyskutowane są sprawy istotnej wagi (takie jak przyjęcie nowej dyrektywy czy regulacji, lub ratyfikacja nowej umowy handlowej) te partie zazwyczaj głosują jednakowo – bez podziału na lewicę i prawicę. W rzeczywistości istnieje wspólny interes, który jednoczy te partie: instytucjonalny  interes Parlamentu Europejskiego. Jeśli pojawia się jakiś nowy problem – proponowanym rozwiązaniem jest zawsze „więcej Europy” (tj. dodatkowe przywileje dla UE, a w szczególności dla PE). To  właśnie sprawia, że PE jest wyjątkowo zgodnym, zorientowanym na konsensus, Parlamentem, a jednocześnie jest tak daleki od rzeczywistych zmartwień wielu europejczyków.

Podział na lewicę i prawicę staje się widoczny tylko wtedy, kiedy PE debatuje nad sprawami obyczajowymi/społecznymi (takimi jak aborcja, prawa homoseksualistów itp.), nad którymi i tak nie ma żadnej władzy, tak było w przypadku Raportu Estreli i Raportu Lunacek. W takich przypadkach polityczna lewica przypuszcza zazwyczaj atak na fundamentalne kulturowe i moralne wartości, podczas gdy prawica próbuje ich bronić. Jednak jedyne co odróżnia wtedy lewicę od prawicy to fakt, że EPP jest zazwyczaj niepewna swoich racji i zawstydzona z powodu głosowania ramię w ramię z bardziej prawicowymi ugrupowaniami, podczas gdy socjaliści i liberałowie nie wahają się przyłączyć nawet do najbardziej lewicowych ekstremistycznych ugrupowań (niektóre z nich reprezentują nie uznających swoich win komunistów sprzed 1989 roku) w tym, co opisują jako „walkę o prawa człowieka”. To są zatem te sytuacje, w których radykalne ugrupowania polityczne mogą odegrać decydującą rolę (stać się „języczkiem u wagi”)  – ale tego rodzaje sytuacje (podziały, etc.)   mają miejsce  zawsze w odniesieniu do niewiążących prawnie  tekstów takich jak Raport Estreli.

Biorąc pod uwagę to wszystko trudno powiedzieć, czy obrona najważniejszych wartości takich jak prawo do życia, wolność sumienia i wyznania, czy instytucja małżeństwa, stanie się w wyniku niedawnych wyborów łatwiejsza czy trudniejsza niż wcześniej. To z pewnością dobrze, że EPP pozostaje najsilniejszą grupą w PE, nawet jeśli dawniejsza znacząca przewaga nad socjalistami dramatycznie zmalała. Z drugiej strony nie da się nie zauważyć, że socjaliści, liberałowie i zieloni również ponieśli dotkliwe straty. Trzy z czterech ugrupowań politycznych, które – według lobby homoseksualnego - odgrywają znaczącą rolę w promowaniu ideologii homoseksualnej w PE, znalazły się pośród przegranych w tych wyborach: socjaliści, liberałowie i zieloni. Tylko komuniści znaleźli się wśród zwycięzców, na fali ogólnego zwrotu w stronę ekstremizmu w każdej odmianie.

Bruno Selun, sekretarz i organizator  wysoce wpływowej międzypartyjnej grupy  homoseksualnej w PE (zw. „Intergroup”) powiedział ostatnio, że obawia się, że sukces partii prawicowych takich jak UKIP czy Front National może oznaczać, że partie konserwatywne głównego nurtu, tj. te należące do EPP, mogą powrócić do bardziej autentycznej obrony  chrześcijańsko-demokratycznych  pozycji dotyczących  aborcji i homoseksualizmu, niż robiły to w przeciągu ostatnich kilku lat. I taki obrót rzeczy też nie może być wykluczony.  Bycie lewicowym i liberalnym  jak socjaliści i liberałowie nie okazało się zwycięską strategią  dla EPP: nie zdobyło temu ugrupowaniu żadnych nowych głosów, lecz zraziło wielu wyborców i otworzyło wiele nowych możliwości na prawym skrzydle politycznego spektrum. Żeby z powrotem zdobyć tych wyborców EPP będzie musiała pokazać, że wciąż jest partią konserwatywną w obszarze obyczajowym/społecznym .

To ostatecznie prowadzi nas do ostatniego pytania, które chcieliśmy tu przedyskutować: kto będzie nowym Przewodniczącym Komisji Europejskiej? Czy Jean-Claude Juncker, główny kandydat EPP, ma szansę na ten najważniejszy urząd?

Jedno jest pewne : Martin Schulz, odchodzący prezydent PE, proklamowany przez samego siebie jako wiodący kandydat socjalistów, nie odniósł sukcesu jako kandydat na następną kadencję, nawet jeśli z trudem przychodzi mu to zaakceptować. Ale z wyników wyborów  nie wynika nic, co mogłoby zagwarantować realizację jego roszczenia do tego urzędu: socjaliści nie uplasowali się na pierwszej pozycji, tylko na drugiej – i stracili trochę mandatów. To nie jest pozycja zwycięzcy.

Z drugiej strony, Jean-Claude Juncker także nie jest zwycięzcą w tych wyborach. Nawet jeśli EPP wciąż jest największym politycznym ugrupowaniem w PE, nie powinniśmy zapominać, że nominacja Juncker’a nie uchroniła tej partii przed stratą dużej liczby miejsc w EP. Trudno byłoby więc powiedzieć, że to Juncker „wygrał” te wybory.

Zarówno Schulz jak i Juncker stwierdzili, że zasady demokracji będą podważone jeśli szefowie  rządów państw UE nominują na stanowisko szefa Komisji Europejskiej inną osobę niż „wiodący kandydat” ugrupowania, które w wyborach uzyska największą ilość mandatów. Ale to roszczenie jest fałszywe. Po pierwsze i przede wszystkim dlatego, że wybór szefa Komisji jest i pozostaje prerogatywą szefów  rządów, a w traktatach unijnych nie ma żadnych przepisów , które nakładałyby na nich obowiązek nominowania  „wiodącego kandydata”. Po drugie – ponieważ Schulz i Junkers zawdzięczają swoje pozycje  „wiodących kandydatów” jedynie jakimś niejasnym (mętnym) zakulisowym targom w obrębie ich własnych partii. Trudno przypuszczać, że jakikolwiek wyborca w tych ostatnich wyborach oddał swój głos na konkretną partię z jakąś szczególną motywacją, żeby zagłosować jednocześnie na Schulz’a czy Juncker’a jako na następnego szefa Komisji Europejskiej. Obydwaj kandydaci zostali narzuceni elektoratowi i trudno dostrzec w jaki sposób zasady demokracji miałyby być podważone gdyby to ktoś inny został nominowany na szefa Komisji Europejskiej, biorąc pod uwagę fakt, że wyborcy nie mieli zupełnie wpływu na to, kto zostanie namaszczony na „wiodącego kandydata”.

Głównym argumentem, który przemawia zarówno przeciw kandydaturze Schulz’a jak i Juncker’a jest to, że obydwaj są ludźmi przeszłości. Obydwaj należą do politycznego establishmentu, który rządził Unią przez ostatnie 20 lat i który jest sprawcą i jednocześnie obrońcą wszystkich błędnych decyzji, które doprowadziły Unię do tego dramatycznego kryzysu, w którym aktualnie się znajduje. W jaki sposób mógłby ktoś uwierzyć, że Schulz czy Juncker mają jakiś pomysł, jakąś strategię, która pozwoliłaby wyprowadzić UE z tej katastrofy do której sami się przyczynili? Pan Juncker jako nowy szef Komisji Europejskiej nie stałby się symbolem nowego początku, wręcz przeciwnie.

J.C. von Krempach, J.D.

Tłum. Teofila Bepko

Źródła:

http://www.turtlebayandbeyond.org/2014/eu/the-eu-after-yesterdays-elections/#comments

Polecam obszerniejszy artykuł na temat kandydata na szefa Komisji Europejskiej „Jean-Claude Junkers – parodia zasad chrześcijańsko-demokratycznych (wersja angielska)

http://www.europeandignitywatch.org/day-to-day/detail/article/jean-claude-juncker-a-parody-on-christian-democratic-principles.html