Wczoraj w Moskwie, ale również w wielu rosyjskich i europejskich miastach odbywały się uroczystości poświęcone upamiętnieniu zakończenia II wojny światowej, która według Rosjan zakończyła się 9, nie 8 maja. Agencje informowały, że w centralnych obchodach, głównymi bohaterami, oczywiście obok Władymira Władimirowicza, byli prezydent Serbii Vučić oraz premier Izraela Netanjahu. Tego pierwszego można byłoby w gruncie rzeczy pominąć, bo stanowił tło dla głównych aktorów spektaklu, aktorów, na których, w dzień po tym jak Waszyngton ogłosił wystąpienie z międzynarodowej umowy dotyczącej irańskiego programu nuklearnego, zwrócone są oczy całego świata, a przynajmniej wszystkich zainteresowanych polityką międzynarodową.

Ale warto zwrócić uwagę na kilka szczegółów, których być może nikt nie zauważy, budujących kontekst izraelsko – rosyjskich rozmów. W przemówieniu, które wygłosił przed rozpoczęciem parady wojskowej, prócz tradycyjnych hymnów na cześć armii sowieckiej Putin odniósł się też wprost do niektórych państw, które „wolały hańbę kapitulacji, obłudny kompromis lub bezpośredniego współdziałania z nazistami” i przeciwstawił je niezachwianej woli opory wszystkich narodów tworzących ZSRR, które z każdego miejsca, niezależnie od tego czy znajdującego się na linii frontu czy na tyłach, utworzyły szaniec obrony ojczyzny. Ta wzmianka jest o tyle ciekawa, że przyjdzie nam się zastanowić przez chwilę, które to państwa miał na myśli lokator Kremla. Ale pierwej, zwróćmy jeszcze uwagę na nawiązanie przez rosyjskiego prezydenta wprost do kwestii Holokaustu. Powiedział mianowicie, że to sowieckie wojska przyczyniły się do uratowania wszystkich tych, w tym i na pierwszym miejscu Żydów, którzy byli zagrożeni fizycznym wyniszczeniem przez niemających narodowości nazistów. Nie ma sensu rozpoczynać historycznej dyskusji, Putin działa w tym wypadku zgodnie z pointą starego dowcipu – taką ma wersję i będzie się jej trzymał, czy jak to się dziś bardziej elegancko nazywa, zgodnie z obowiązującą rosyjską narracją historyczną.

Ale jaka w tym wszystkim rola premiera Izraele, który przysłuchiwał się, wygłoszonemu, jak zauważył jeden z obserwatorów, z wielkim zaangażowaniem emocjonalnym wystąpieniu rosyjskiego prezydenta? Symptomatyczny jest sam przyjazd Netanjachu, bo jak można było zauważyć tłoku, jeśli chodzi przynajmniej o reprezentantów szeroko pojętego Zachodu, w Moskwie 9 maja nie było. Ale warto zwrócić uwagę na kilka gestów o symbolicznym wymiarze. Po pierwsze, w tym roku po raz pierwszy w Izraelu 9 maja jest świętem narodowym, dniem wolnym od pracy, tak przynajmniej powiedział rosyjski prezydent witając już po oficjalnych uroczystościach izraelską delegację. I dodał, że Rosja docenia tę postawę Izraela, jak również i to, że jakiś czas temu odsłonięto tam pomnik sowieckiego żołnierza. Odpowiadając na powitanie izraelski premier powiedział, że w Izraelu „nawet na minutę nie zapomina się o ogromnych ofiarach, jakie poniósł naród sowiecki i jego armia, o tym heroizmie”. Oczywiście nie ma pewności czy premier Izraele użył dość jednak niefortunnego sformułowania „naród sowiecki”. W ten sposób cytuje jego słowa rządowa Rossijskaja Gazieta. W razie, czego, będzie można, podobnie jak z niedawnym wystąpieniem izraelskiego prezydenta w trakcie Marszu Żywych w Polsce, powiedzieć, że takie słowa nie padły, albo stwierdzić, że nastąpiło przekłamanie lub błąd w interpretacji. Ale to nie tylko te słowa budowały kontekst spotkania. Trzeba też odnotować, że w trakcie uroczystości izraelski premier miał wpiętą w klapę „wstążeczkę św. Jerzego” w wielu krajach uznawaną za symbol wielkoruskiego nacjonalizmu i ekspansjonizmu. W niemałej też liczbie krajów, głównie z byłego ZSRR jej noszenie jest oficjalnie, z tego właśnie powodu zabronione. Wymieńmy je, bo nie jest to wiedza powszechna – chodzi o Ukrainę, Mołdawię, Białoruś, Gruzję, Kazachstan, Uzbekistan, Kirgizję oraz i warto zwrócić na to uwagę również Estonię i Litwę. W trakcie parady, obchodów organizowanego rokrocznie przez Moskwę od 2005 roku pod nazwą „nieśmiertelny pułk” (inicjatorem była rządowa agencja RiaNovosti oraz organizacja Wspólnota Studencka, której pierwszy przewodniczący Miszczenko jest dziś deputowanym do rosyjskiej Dumy oczywiście z putinowskiej partii Jedna Rosja) izraelski premier niósł, podobnie jak wszyscy jej uczestnicy wizerunek jednego z bohaterów II wojny światowej. W jego przypadku był to konterfekt Wolfa Wileńskiego. Jako, że w dyplomacji nic nie dzieje się przypadkowo, a w rosyjskiej szczególnie, warto poświęcić nieco uwagi losom tego weterana. Urodził się on w 1919 roku w okolicach Kowna, na Litwie i był litewskim obywatelem, podoficerem armii litewskiej. Po aneksji kraju przez Sowietów, jak to zabawnie stwierdzają rosyjskie opracowania „dostał pracę” przy budowie linii kolejowej w okolicach Taszkientu, w Uzbekistanie. I to chyba wówczas, można tak przypuszczać, ten podoficer litewskiej armii i obywatel okupowanego państwa, chcąc się zapewne ratować wstąpił na służbę w Armii Czerwonej, przeszedł wraz z nią szlak bojowy. Odznaczył się niemałymi zasługami, bo dostał oficjalny tytuł Bohatera ZSRR. Losy tak go rzuciły, że wyzwalał, czego wielu Litwinów tak dziś by zapewne nie nazwało, własną ojczyznę walcząc w okolicach m.in. w okolicach Pojegów, miasta w zachodniej Litwie w radziwiłłowskim rejonie Taurogów. Po wojnie ten kawaler dwóch orderów Lenina i innych odznaczeń został w armii, skończył Akademię im. Frunzego, dowodził pułkiem a następnie dywizją Armii Czerwonej stacjonującej w Estonii. Potem, będąc, jak można przypuszczać, sowieckim generałem a przynajmniej pułkownikiem, został szefem katedry wojskowości na Uniwersytecie Wileńskim. W 1972 roku odszedł na emeryturę, a w 1983, po 11 latach starań i wielu odmowach wyemigrował do Izraela, gdzie żył do 1992 roku. W Izraelu dostał też tytuł honorowego pułkownika tamtejszej armii. A zatem trudno przypuszczać, aby wybór tej właśnie postaci był przypadkowy. I nie chodziło tylko o to, że dziadek izraelskiego premiera, zanim wyjechał do Palestyny był rabinem w okolicach Krewa, miejscowości znajdującej się również na terenach dzisiejszej Litwy. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden element biografii Wolfowicza. Otóż z tego powodu, że zdecydował się na emigrację do Izraela w ZSRR uznany został, chyba nieoficjalnie, za zdrajcę. I w rezultacie nie umieszczono jego nazwiska w oficjalnym, wydanym w latach 1987 – 88, rejestrze bohaterów II wojny światowej.

Warto spojrzeć na całą sprawę z innej perspektywy. Takiej jak choćby ta, do której odwołuje się specjalny amerykański wysłannik ds. uregulowania sytuacji w Donbasie, Volker, który niedawno w jednym z wywiadów, powiedział i posłużył się właśnie analogia krajów bałtyckich, że prędzej czy później Rosja będzie musiała oddać Ukrainie Krym i wycofać swe poparcie dla separatystów z Donbasu. Jego zdaniem, tak jak cywilizowany świat nigdy nie uznał aneksji przez ZSRR Państw Bałtyckich, które w oczach wolnych narodów były po prostu terenami okupowanymi, taki i nie pogodzi się z aneksją Krymu. Ale jeśli zgodzić się z tym, że Litwa, Łotwa i Estonia były okupowane przez ZSRR, to, kim był dowodzący sowiecką dywizją w Estonii Wolfowicz?

Izraelski premier nie jest, co pokazały choćby ostatnie spięcia na linii Warszawa – Jerozolima, znawcą i miłośnikiem historii. Zapewne z jego perspektywy ważniejsze są kwestie układu sił na Bliskim Wschodzie i zagrożenia irańskiego. Izrael potrzebuje wsparcia, a przynajmniej neutralności Rosji i wolnej ręki w swych posunięciach przeciw Iranowi oraz kontrolowanemu przez Teheran libańskiemu Hezbollahowi. Tym bardzie, że ruch ten właśnie wygrał wybory w Libanie. Izrael jest w stanie za rosyjskie poparcie sporo, politycznie oczywiście całą sprawę traktując, zapłacić. Mówił o tym niedawno wprost izraelski minister obrony Lieberman, podkreślając w jednym z wywiadów dla rosyjskiej prasy, że jego kraj był jednym z, niewielu, jakie nie przyłączyły się do ostatniej fali antyrosyjskich sankcji.

I Moskwa tę skłonność Izraela do kooperacji skwapliwie wykorzystuje. Buduje wizję krajów sąsiednich – Litwy, Łotwy, Estonii, jako tych, które współpracowały z Niemcami w czasie II wojny światowej, co oczywiście jest prawdą, ale kontekst, o którym Moskwa zapomina, siłę tych oskarżeń redukuje. Ale dodaje również do tej listy Ukrainę i oczywiście Polskę – odpowiedzialne, a przynajmniej współodpowiedzialne za holokaust Żydów. Polityce tej towarzyszą z jednej strony drobne dyplomatyczne afronty, jak ten ze spóźnieniem i wysłaniem dosłownie w ostatniej chwili zaproszenia dla litewskiej prezydent na inaugurację Putina lub grube prowokacje. Do grona tych ostatnich trzeba zaliczyć rosyjską narrację w sprawie Sobiboru. Jedynego powstania w obozie śmierci zakończonego sukcesem. Otóż Rosjanie nagłaśniają to, że jego organizatorem i przywódcą był Aleksandr Peczerski, oficer Armii Czerwonej. Ale przy okazji lansują narrację, że uratowali się tylko ci zbiegowie, którzy dotarli do sowieckich oddziałów partyzanckich na dzisiejszej Białorusi a pozostali, zarówno w Polsce jak i na Ukrainie zostali przez tamtejszych chłopów bądź wymordowani, bądź oddani Niemcom, co ma dowodzić współudziału obydwu narodów w Shoah i odpowiedzialności z wymordowanie Żydów. Do tej pory nie nagłaśniali tego, że Peczerski po wojnie, wcale nie był przez sowiecką władzę hołubiony – wręcz przeciwnie. Do 1955 roku, po antysemickiej kampanii był bezrobotnym, a jak sam twierdził siedział też w więzieniu, skąd uwolniono go po licznych interwencjach płynących z zagranicy. Do końca życia pozostawał zapomnianym, nikomu nieznanym bohaterem, żyjącym w biedzie w Rostowie nad Donem gdzie w 1990 roku zmarł.

Mało, kto wie, że w Warszawie odbyła się niedawno światowa premiera filmu fabularnego wyprodukowanego przez Rosję poświęconego właśnie powstaniu w Sobiborze i tę oficjalną, rosyjską narrację historyczną, popularyzującego, który akurat jutro wchodzi na polskie ekrany. Jedną z głównych ról gra w nim Michalina Olszańska, w Polsce słabo znana, ale popularna w Rosji aktorka młodego pokolenia, córka Wojciecha Olszańskiego przez lata opowiadającego się za zbliżeniem, ba, sojuszem między Polską a Rosją. Olszański ojciec przez Marcina Reya prowadzącego stronę internetową Rosyjska V kolumna w Polsce został zaklasyfikowany, jako „część rosyjskiej agentury” w naszym kraju.

W rosyjskiej narracji powojenne losy Peczerskiego były słabym punktem. Ale teraz wydaje się, że używając do tego celu historii z Wolfowiczem Moskwa będzie chciała i tutaj wzmocnić siłę swojego przekazu. W jaki sposób? Po prostu przechodząc nad tym do porządku dziennego, nikogo za nic nie przepraszając i się nie tłumacząc, ot po prostu, takie to były ciężkie lata. Najważniejsze, aby współczesnym liderom światowej opinii publicznej taki przekaz nie zawadzał. Izraelskiemu premierowi nie przeszkadza. Co robi Warszawa, Ministerstwo Kultury, o Polskiej Fundacji Narodowej nie wspominając w tym względzie? Śpi.

Marek Budzisz

dam/salon24.pl