Chociaż „Hobbit, czyli tam i z powrotem” nie umywa się do pozostałych dzieł Tolkiena, to jednak od tej ksiązki wszystko się zaczęło. Bajka dla młodych czytelników o skarbie, krasnoludach, hobbitach, goblinach i smoku jest dopiero przedsmakiem twórczości Tolkiena, będącej opisem odwiecznego starcia Dobra ze Złem w pięknej baśniowej, a niekiedy wręcz mitologicznej konwencji. Mało kto wie, że pisząc swoistą kontynuację „Hobbita”, Tolkien dokonał w swojej pierwszej powieści pewnych korekt. I tak „zaczarowany pierścień”, który trafia do rąk Bilbo Bagginsa po spotkaniu ze szkaradnym Gollumem, w późniejszych wydaniach sprawia wrażenie ważniejszego dla stwora, a i sam Gollum staje się postacią bardziej intrygującą. Pomimo tych korekt, „Hobbit” nie traci swojego bajkowego charakteru.

 

Niedawne doniesienia o premierze ekranizacji powieści, dały wiele radości miłośnikom Tolkienowskiego świata. Filmowy „Władca Pierścieni” autorstwa tego samego reżysera – Petera Jacksona okazał się sukcesem, choć zwolennicy twórczości Tolkiena mieli za złe autorowi filmu pominięcie postaci Toma Bombadila w pierwszej części czy opuszczenie istotnych fragmentów „Powrotu Króla”. Już dziś można usłyszeć opinie, że tworzenie dwóch filmów na podstawie skromnej objętościowo powieści „Hobbit, czyli tam i z powrotem” mija się z celem. Jak będzie, przekonamy się w grudniu 2012 r.

 

Czekając na nowy film reżysera, warto ponownie zwrócić uwagę na „chrześcijańskie pierwiastki” w dziełach Tolkiena. To właśnie one zdecydowały o uniwersalnym charakterze twórczości angielskiego pisarza.

 

 

Subtelna katechizacja

 

Podobno dosłowność jest domeną Szatana, natomiast Pan Bóg przemawia do nas w sposób subtelny. Nic więc dziwnego, że każdy, kto chce być dobrym narzędziem w ręku Stwórcy powinien ewangelizować w sposób dyskretny, ale skuteczny. Z całą pewnością taką cechą była naznaczona twórczość Johna Ronalda Reuela Tolkiena. To właśnie angielski filolog, chcąc sprawić radość dzieciom, a w późniejszym okresie również starszym czytelnikom, stworzył monumentalne dzieło, będące jednym z najlepszych narzędzi ewangelizacji.

 

/
Na próżno szukać w twórczości Tolkiena haseł typu: Jezus, Bóg, Maryja, Apostołowie, Zbawienie… A mimo to, właśnie świat „Władcy Pierścieni” jest jednym z najlepszych przykładów powieści do szpiku chrześcijańskiej. Pisarz zawsze unikał poszukiwania w jego dziełach analogii do współczesności, kalki aktualnych wydarzeń czy doszukiwania się w świecie przedstawionym „klucza”. Nigdy natomiast nie ukrywał, że jego trylogia, jak i późniejsza „mitologia” dotyczą nieustannego konfliktu między Dobrem a Złem, które dla twórcy szczególnie bliskie ze względu na jego ortodoksyjny katolicyzm w tradycyjnej, „przedsoborowej” postaci. Tak samo, powszechnie znane były źródła tolkienowskich inspiracji na które autor był „skazany”, choćby ze względu na swoją karierę naukową. Świat „Władcy Pierścieni” często przywołuje skojarzenia z mitami celtyckimi, poematami staroangielskimi, mitologią nordycką, ludowymi opowieściami z najdalszych zakątków Finlandii, a także zapomnianymi dialektami o których pamiętają najstarsi mieszkańcy różnych części Europy. Nic więc dziwnego, że czerpiąc z bogactwa kulturowego Starego Kontynentu, Tolkien nie przeoczył jej serca – religii.

 

O ile sam „Hobbit” nie roztacza przed czytelnikiem szerszej wizji, tak „Władca Pieścieni” czy „Silmarillion” dokładnie pokazują chrześcijański rdzeń twórczości pisarza. W przeciwieństwie do autora „Opowieści z Narnii”, Tolkien nie stawia na jednoznaczne analogie w których bohaterowie mają swoje pierwowzory w Dziejach Apostolskich. Na próżno dopatrywać się w Boromirze – Świętego Piotra, we Frodo Bagginsie – Chrystusa, a Tomie Bombadilu – Jana Chrzciciela. Tolkien ukazał po prostu pewne mechanizmy, które – dzięki swojej baśniowej atrakcyjności – pozwalają zrozumieć Tajemnicę.

 

 

Opatrzność

 

Najgłośniejsze dzieło Tolkiena to opis wędrówki, której towarzyszą liczne zawirowana w pogrążonym niepokojami Śródziemiu. Podróży, która  - choć wymaga wielu wyrzeczeń – jest konieczna, aby przynieść ocalenie. Najbardziej odpowiedzialną rolę odgrywają w niej hobbici – małe, słabe istoty, którym nikt nie przypisałby – na pierwszy rzut oka – odwagi czy heroizmu. To jednak one odgrywają w ostatecznej rozgrywce decydującą rolę. Jeden z nich – Frodo musi zanieść Pierścień na Górę Przeznaczenia, aby ocalić świat. Wielkie brzemię dla malutkiej, ułomnej istoty, która jednak podejmuje wyzwanie i wskrzesza swoje – ukryte dotąd – siły. Jak trafnie napisała Elizabeth Scarborough, „na początku Frodo jest miękki. Nie chce być nikim szczególnym, a co dopiero bohaterem. Odkłada wyruszenie z Shire’u, jak by problem Pierścienia mógł sam zniknąć. Pod koniec staje się twardszy (…)”. W swojej wędrówce okazał również miłosierdzie zepsutemu złem Gollumowi, co pokazuje wagę, jaką autor przywiązywał do wybaczenia, które – prędzej czy później – wydaje owoc. Podobnie było w przypadku bohatera powieści. Co prawda, w decydującym momencie Frodo nie potrafi dokończyć dzieła, ale właśnie wówczas kierowany zawiścią Gollum, całkowicie niezamierzenie, niszczy Pierścień i samego siebie. Zupełnie tak, jakby - nieznana bohaterom powieści – siła kierowała różnymi wydarzeniami. Czytelnicy „Władcy Pierścieni” nie mają wątpliwości, że tą siłą jest Opatrzność.

 

Pierścień – niezwykle niebezpieczne narzędzie, dające wielką moc trafiło jednak do rąk małej istoty. Jak wyjaśnia głównemu bohaterowi czarodziej Gandalf: „Ktoś chciał, żeby właśnie Bilbo znalazł Pierścień – ktoś inny, nie twórca Pierścienia. A z tego wynika, że ciebie też ktoś wybrał na następcę Bilba”. Podobnych, delikatnych wtrętów w powieści Tolkiena jest bardzo dużo, a ich wymowa jednoznaczna – bohaterami kieruje Opatrzność.

 

W tym momencie przypomina mi się polemika, jaką stoczyłem z pewną młodą damą na temat „Harry’ego Pottera”. Dziewczyna, zafascynowana twórczością Joanne K. Rowling, stwierdziła, że nie rozumie „zadymy” wokół nastoletniego czarodzieja, wywołanej przez kler, skoro w Hogwarcie (szkoła czarodziejów w której kształci się bohater powieści – przyp . red.). obchodzi się Wielkanoc i Boże Narodzenie (sic!). Tyle, że podanie samej nazwy święta i opis typowo zeświecczonych tradycji wyspiarskich nie czyni z "Harry'ego Pottera" książki o chrześcijańskim przesłaniu. Jak widać, w dobie trywialnej dosłowności à la MTV trudno silić się na odczytywanie symboli… A to właśnie one odgrywają w świecie Tolkiena kluczową rolę.

 

/
Postacie przywołują liczne skojrzenia. I tak, czytając o Galadrieli trudno nie odnieść wrażenia, że Tolkien był zainspirowany postacią Najświętszej Maryi Panny. Galadriela to królowa, opiekunka i wspomożycielka od której bije podniosłe piękno. Najlepiej wyraża to krasnolud Gilmi, mówiąc: „Pani Galadriela jest klejnotem cenniejszym, niż wszystkie skarby podziemi”. Z kolei już na kartach „Silmarillionu” widzimy przysłowiową „drugą stronę medalu” i dostrzegamy, że Galadriela ma również cechy innej Marii – Magdaleny. Królowa Elfów zbuntowała się w młodości przeciwko Valarom, a jej późniejsze życie było naprawianiem błędów, pełnym heroicznych zachowań (jak choćby odmówienie przyjęcia Pierścienia).

 

Podobne skojarzenia przywołuje historia czarodzieja Gandalfa Szarego, który ginie po pokonaniu Balroga, ale po jakimś czasie wraca do „świata żywych” jako Gandalf Biały – znacznie bardziej dostojny i enigmatyczny. Początkowo nie został rozpoznany nawet przez swoich towarzyszy podróży. Czy nie przywołuje to na myśl Zmartwychwstania Chrystusa? Podobnie jest w przypadku tytułowego Pierścienia, który stanowi niezwykłe brzemię, ale musi zostać zaniesiony na Górę Przeznaczenia. Droga jest kręta, Frodo niejednokrotnie upada, ale wie, że musi spełnić swoją misję dla ocalenia innych, choć „po ludzku” chciałby tego uniknąć. Czy nie przypomina to Chrystusowej wędrówki na Golgotę? Można również doszukiwać się podobieństw do Starego Testamentu, czego przykładem jest historia Aragorna, którego królewskie pochodzenie trzymane jest w tajemnicy, dopóki nie nadejdzie "odpowiedni moment".

 

Podobnych odniesień w świecie Tolkiena można znaleźć bardzo wiele, zwłaszcza w opus magnum pisarza. To właśnie „Silmarillion” opisuje początek świata elfów, ludzi, hobbitów, a przede wszystkim „istot wyższych” o których nie możemy przeczytać na łamach powieści filologa.

 

/
„Na początku był Eru, Jedyny, którego na obszarze Ardy nazywają Ilúvatarem: On to powołał do życia Ainurów, Istoty Święte, zrodzone z Jego myśli. Ci byli z nim wcześniej, niż powstało wszystko inne” –  już początek „Silmarillionu” przywołuje na myśl Biblię i powszechnie znane „Na początku było Słowo”. Jak napisał po latach Christopher Tolkien - syn pisarza, „Silmarillion” jest wszakże nie tylko opowieścią o czasach dawniejszych niż epoka, w której rozgrywa się akcja „Władcy Pierścieni”, lecz dziełem w zasadniczej swej koncepcji o wiele wcześniejszym niż tamta trylogia. Praca ta, wprawdzie nie opatrzona tytułem, pod jakim się dzisiaj ukazuje, istniała już przed półwiekiem; w podniszczonych notatnikach autora sięgających roku 1917 można znaleźć pierwsze, często notowane w pośpiechu, ołówkiem, wersje opowieści stanowiących jądro całej tej mitologii.

 

Tolkien w swojej twórczości dobrze zarysował tematykę Zła. Bohaterowie, niczym apostołowie są kuszeni (nie omija to nawet najznakomitszych postaci: Gandalfa, Galadrieli, Boromira), a ponadto mamy do czynienia z istoty odpowiedzialne za taki stan rzeczy, stąd obecność Saurona i Melkora. „Kiedy Melkor i Sauron usiłują rządzić Śródziemiem jak bogowie, nigdy nie udaje im się niczego stworzyć, skazani są więc na przedrzeźnianie i wypaczanie tworów Boga. Tak właśnie się dzieje, gdy z elfów hodują orków. Prawdziwa kreacja jest wyłącznym przywilejem jedynego Boga, Ilúvatara” - pisze David Colbert.

 

Na próżno szukać drugiego tak precyzyjnie skonstruowanego fikcyjnego świata w historii literatury. Jeden z badaczy twórczości Tolkiena żartuje nawet, że rozmach działań autora pozwala snuć wyobrażenie, jak Homer przed napisaniem swoich największych dzieł, tworzy całą mitologię i historię Greków. A przecież to tylko część prac pisarza, zebrana i opracowana przez jego syna! Nie wszystkie historie znalazły rozwinięcie w monumentalnej książce, stąd kolejne publikacje: „Księga Zaginionych Opowieści” czy „Niedokończone Opowieści”.

 

 

Od „Hobbita” do Wiary

 

„W pewnej norze ziemnej mieszkał sobie pewien hobbit. Nie była to szkaradna, brudna, wilgotna nora, rojąca się od robaków i cuchnąca błotem, ani też sucha, naga, piaszczysta nora bez stołka, na którym by można usiąść, i bez dobrze zaopatrzonej spiżarni; była to nora hobbista, a to znaczy: nora z wygodami” - już sam początek pierwszej powieści Tolkiena mówi wiele o jej charakterze.

 

/
Trzeba jednak pamiętać, że to właśnie od tej bajeczki wiele osób zaczęło swoją przygodę z twórczością angielskiego pisarza, która… przyciągnęła niektórych do Wiary! Również i niżej podpisany, został zachęcony do głębszego poznawania katolicyzmu, dzięki lekturze książek Tolkiena – głównie ze względu na ciekawość i chęć szukania inspiracji autora. Nie jest do odosobniony przypadek, wielu zwolenników świata „Władcy Pierścieni”, czytając dzieje Śródziemia, wyrabiało w sobie wrażliwość, która w późniejszym czasie stanowiła podatny grunt na ziarno nawrócenia.

 

Chociaż „Hobbit” nie dorównuje powagą innym dziełom Tolkiena, to jednak przed Peterem Jacksonem odpowiedzialne zadanie. Od niepozornej książeczki zaczęła się bowiem wspaniała baśniowa podróż, której dokumentacje - w postaci tolkienowskich epopei - zmieniły punkt widzenia niejednej osoby.

 

A przecież, Drogi Czytelniku, „wędrówką życie jest człowieka”

 

Aleksander Majewski