1 kwietnia coraz bliżej, więc emocje związane z programem 500 plus są coraz większe. Przed nami kolejna odsłona tej dyskusji. Już nie o tym, czy pieniądze się należą, czy nie należą, tylko co rodziny z nimi zrobią. Czy przejedzą, czy wydadzą na przyjemności, a może pozwolą sobie na zakup sprzętów elektronicznych, na które do tej pory nie było ich stać.

W internetowej ankiecie wzięło udział 646 rodziców co najmniej dwójki dzieci. Dochody tych rodzin mieściły się w trzech kategoriach: „nie starcza mi na życie lub starcza, ale z wielkim trudem", "starcza mi na życie, ale nie jestem w stanie oszczędzać" oraz "starcza mi na życie i mogę bez problemu odkładać pieniądze". W zależności od kategorii zamożności wydatki były różnie deklarowane, choć można zauważyć pewne zbieżne punkty. Ponad jedna trzecia niezamożnych i prawie co trzeci zamożny (oraz prawie połowa pozostałych) zapowiadają, że 500 zł przeznaczą w głównej mierze na ubrania dla dzieci. Rodzice deklarują, że rządową dotację spożytkują także na wakacyjne wyjazdy, dodatkowe zajęcia pozalekcyjne dla dzieci czy pomoce edukacyjne. Osoby najmniej zarabiające chętnie przeznaczyłyby te pieniądze na codzienne zakupy żywnościowe dla całej rodziny lub opłaty. Z kolei najlepiej sytuowani zamierzają odkładać te fundusze na przyszłość, na przykład na mieszkanie dla dzieci.

Powiem szczerze, że takie ankiety są dla rodzin poniżające. Ja naprawdę nie chcę, żeby mi ktoś zaglądał do portfela i kontrolował, czy kupuję dziecku bluzkę za 20 złotych czy za 50. Nie chcę, by ktoś sprawdzał, jakie kupuję jedzenie i czy przypadkiem nie za drogie. Wystarczająco dużo zostawiamy państwu naszych pieniędzy w rozmaitych podatkach, żeby teraz nas tak bezpardonowo kontrolować. Czy z równym zapałem kontrolowani są emeryci czy renciści.? Też ktoś sprawdza, czy chodzą do dyskontu czy do ekskluzywnych delikatesów.  Doprawdy, zostawcie już nas w spokoju. Sami potrafimy określić swoje potrzeby i sami wiemy, jak wydać pieniądze z pożytkiem dla dzieci. Nie wiem, skąd wzięło się myślenie, że rodzice sobie nie poradzą i potrzebują prowadzenia za rękę w kwestii wydatków. Nie przeczę, że jest grupa osób, która ma problem z racjonalnym gospodarowaniem pieniędzmi, ale to naprawdę niewielka skala. Dlaczego na wszystkie rodziny trzeba patrzeć przez pryzmat tych nieradzących sobie. Jest to zagranie nie fair.

Zdaję sobie sprawę z tego, że pewnie jednoznacznie trudno określić już dziś konkretny cel. Bo jedni kupią buty, inni dopłacą do wakacyjnego wyjazdu, ktoś zapełni lodówkę. Inaczej przecież planuje się rodzinny budżet we wrześniu, inaczej w grudniu, a jeszcze inaczej w marcu. Bo i potrzeby każdego miesiąca są inne. Jeśli te pieniądze poprawią byt rodzin, jeśli przysłużą się dobru dzieci, to już będzie sukces. A jeśli zachęcą rodziny do kolejnych dzieci, to będzie sukces podwójny. Jeśli poprawi się sytuacja finansowa rodzin, jeśli odczują, że to realne wsparcie, łatwiej może będzie podjąć im decyzję o kolejnym dziecku. Trudniej już będzie powiedzieć: „nie stać mnie”. A przecież dziś to najczęstsze wytłumaczenie.

Jasne, rządowe wsparcie do kropla w morzu potrzeb. Ale od czegoś trzeba zacząć. Ktoś musi zrobić pierwszy krok. Niełatwy, bo polityka prorodzinna musi zostać zbudowana od podstaw. Państwo powinno wspierać rodziców w wychowywaniu dzieci, dawać realne wsparcie tym, którzy ten wysiłek podejmują. Potrzebna jest nowa jakość, a nie sygnał, że dzieci to wyłącznie fanaberia rodziców. Bo dzięki tej fanaberii do budżetu państwa wpływają niemałe podatki (choćby 23-procentowy vat na ubranka dziecięce). Dzięki tej fanaberii (przecież nasze dzieci rodziły się w czasie, kiedy wsparcia żadnego nie było) będzie miał kto w przyszłości odprowadzać podatki, z których wypłacane będą choćby renty czy emerytury. To nasze dzieci będą utrzymywać ze swojej pracy rzesze przyszłych emerytów. Niech ktoś to w końcu zauważy. I wesprze rodziców w tym zadaniu. Korzyści będą obopólne.

 

Małgorzata Terlikowska