Z Sebastianem Maślanką, nawróconym antyterrorystą, który odkrył Boga w śmiertelnej chorobie, rozmawia Agnieszka Wawryniuk.

Sebastian, na Jerycho Młodych przywiozłeś strój komandosa. W worku, który wniosłeś na scenę, były m.in. ciężkie buty, kamizelka taktyczna i pas. Teraz są to już tylko rekwizyty…

Tego stroju używałem na co dzień w swojej pracy. Działałem w policji, w brygadzie antyterrorystycznej. To był mój pancerz fizyczny. Niestety w tamtym czasie nie miałem żadnej zbroi wewnętrznej, duchowej. Myślę, że byłem wtedy chodzącym trupem. Na zewnątrz wyglądałem świetnie, ale w środku cuchnąłem. Nie chodziłem do kościoła. Nie istniały dla mnie żadne sakramenty. Byłem bardzo daleko od Boga. Żyłem w konkubinacie, w ciężkim grzechu, czasami zdradzałem swoją dziewczynę. Przede wszystkim liczył się dla mnie kult siły. Kiedy brakowało argumentów logicznych, udowadniałem swoje racje przemocą. Szkolenia i to, co miałem w głowie, sprawiały, że byłem gotowy nawet do tego, by zabić drugiego człowieka. Niczego mi wtedy nie brakowało. Byłem młody, cięższy o 15 kg mięśni, wysportowany, szeroki w barkach. Nie narzekałem też na brak pieniędzy. Mimo że pracowałem w policji, dorabiałem staniem na bramkach. Moją pasją były samochody terenowe. Kupowałem coraz lepsze, modyfikując je do jazdy w coraz cięższym terenie. Wydawało mi się, że jestem jak młody bóg.

Kiedy zaczęły się zmiany? Co było tym punktem zwrotnym?

Byłem wtedy na siłowni. Zawsze dużo trenowałem, ale akurat tamtego dnia przygotowywałem się do trzytygodniowych ćwiczeń na poligonie. Na ten zjazd mieli przybyć antyterroryści z całej Polski. Podnosiłem sztangę, ćwicząc tzw. kaptury. W pewnym momencie postanowiłem sprawdzić, czy już trochę „urosły”. Dotykając mięśni, wyczułem dziwne zgrubienie. Poszedłem do lekarza, bo trzeba było zrobić badania potrzebne do udziału w ćwiczeniach na poligonie. Wysłał mnie na biopsję.

Spodziewałeś się czegoś złego?

Na wynik trzeba było poczekać trzy tygodnie. Diagnoza brzmiała jak wyrok: ziarnica złośliwa. To był rak. Zastanawiałem się, jak to możliwe. Myślałem sobie: „Przecież jestem zdrowy, wielki i mogę wszystko. To inni mogą chorować na raka, ale nie ja”. Nie pojechałem już na poligon. Wszystko zmieniło się o 180 stopni. Całe życie nagle wywróciło się do góry nogami. Do tej pory żyłem tylko dla siebie i myślałem tylko o sobie. Byłem w związku, ale to mnie, a nie mojej dziewczynie miało być w nim dobrze. Podobnie traktowałem ludzi wokół siebie.

Tak jak ekstremalna była moja praca i życie, tak samo ekstremalnie byłem oporny na leczenie. Chemia, którą mi dawano (bardzo różnorodna i w wielkich dawkach), nie przynosiła rezultatów. Leczyłem się, jeżdżąc po całej Polsce. Leżałem w Poznaniu, Zielonej Górze i Warszawie. Nic mi nie pomagało. Wreszcie stanąłem przed wyborem: śmierć albo dwa przeszczepy szpiku (jeden był niewystarczający). Chciałem żyć.

Sebastian, jak w Twoim przypadku wyglądał przebieg choroby? Na pewno lekko nie miałeś…

To było ogromne cierpienie. W ciągu kilku tygodni schudłem ok. 30 kg. Już nie wyglądałem tak jak dawniej. Podczas przygotowania do przeszczepu źle mnie zacewnikowano. Zacząłem krwawić. Ja, wysoki, niegdyś dobrze zbudowany facet, leżałem na szpitalnym łóżku w pampersie. Sama skóra i kości. Wyglądałem jak więzień Auschwitz. Przeszczepy wiązały się z ogromnym bólem i zamknięciem się w sobie. Naprawdę niewiele brakowało, bym znalazł się po drugiej stronie.

Nawrócenie przyszło w szpitalu?

Kiedy było mi ciężko, robiłem dwie rzeczy. Po pierwsze - biłem rekordy w Tetrisa na starej komórce. Po drugie - zacząłem się modlić. Wiedziałem, że istnieje coś takiego jak różaniec, ale nie znałem tajemnic i nie wiedziałem, jak go odmawiać. Zacząłem jednak mówić dziesiątki i setki „Zdrowaś Mario”. Przeplatałem je modlitwą „Ojcze nasz”. W pewnym momencie, a była to niedziela, uświadomiłem sobie, że ze mną wszystko ok. Wiedziałem, że minął krwotok. Powiedziałem o tym mojej pani doktor prowadzącej. Nie bardzo mi uwierzyła. Wysłała mnie do innego szpitala, do lekarza specjalisty. Przywieźli mnie na wózku, bo nie miałem już sił. Zbadał mnie i potwierdził, że wszystko jest w porządku. To był dla mnie pierwszy sygnał, że Bóg to nie ściema. Uświadomiłem sobie także, że istnieje ktoś taki jak Matka Boża, która wysłuchuje naszych próśb i wstawia się u Boga. To było dla mnie coś niesamowitego.

[koniec_strony]

Jak wyglądały pierwsze dni po tym odkryciu?

Gdy wyszedłem ze szpitala, Pan Bóg zaczął mnie zbroić na nowo, po swojemu, od zera. Zrzucił mój dawny uniform, uwolnił od niemocy, bólu i płaczu. Zaczął mnie zbroić duchowo. Myślę, że gdybym miał takie „zabezpieczenie” wcześniej, na pewno postępowałbym inaczej.

Praca w brygadzie antyterrorystycznej to cienka czerwona linia, pomiędzy byciem człowiekiem prawym a bandytą. Ja niejednokrotnie tę linię przekraczałem. Bóg przemeblował jednak całe moje życie. Można powiedzieć, że zabrał mi zdrowie i pracę (już nigdy do niej nie wróciłem). Potem odebrał hobby, które traktowałem jak bożka. Samochody terenowe były dla mnie najważniejsze. Pozabierał mi wszystko, aby zbudować mnie na nowo, żeby założyć mi nowy pancerz. Z drugiej strony - to nie On mi cokolwiek zabierał, ale to ja sam wychodziłem spod Jego łaski i błogosławieństwa, aby żyć po swojemu, egoistycznie, daleko od Niego. Skutkiem tego była utrata zdrowia, pracy itd.

Jak dziś, z perspektywy czasu i tych trudnych doświadczeń, postrzegasz własną chorobę? Komuś z zewnątrz takie przeżycia wydają się być tragedią i swego rodzaju katastrofą…

Choroba była głównym elementem bazowym mojego nawrócenia, toteż jest moim błogosławieństwem, i nie boję się o tym tak mówić. Była konkretną wskazówką, że ze mną jest coś nie tak, czymś, co tak naprawdę zbudziło mnie z letargu, jakim było moje poprzednie życie. Życie, w którym najważniejsza była przyjemność i łatwość zaspokajania swoich potrzeb, gdzie najważniejsze było „ja”. Dzięki chorobie moje życie zaczęło się zmieniać. Zacząłem się nawracać. Gdyby ktoś dziś powiedział mi, że ma moc cofnąć czas i mogę wybierać: życie jak wcześniej, przed chorobą, i ponowna choroba z niewiadomym skutkiem - wybieram chorobę, bo życie bez relacji z Bogiem, życie egoistyczne jest po prostu bardzo trudne i samotne.

Drugi istotny element stanowiły tygodniowe rekolekcje ignacjańskie. Odbywają się one w ciszy, milczeniu, bez tak absorbującego uwagę świata zewnętrznego. Bez komórki, komputera, internetu, telewizora. Tam nauczyłem się medytacji i rozważania słowa Bożego. Tam doświadczyłem Boga, wewnętrznej relacji z Nim. Tam, podczas pierwszej medytacji zalał mnie swoją miłością nieprzetłumaczalną na ludzkie słowa i uczucia. Przekonałem się o Jego obecności. Pamiętam, jak klęczałem i płakałem. Namacalnie poczułem, że On jest i mnie kocha. Dawniej wiara w Jezusa była dla mnie jakąś tradycją. Po tym doświadczeniu moje życie było już zupełnie inne.   

Podczas swojego świadectwa wspominałeś, że Bóg uzdrowił Cię nie tylko fizycznie…

Jakiś czas po przeszczepach rozpadł się mój dziewięcioletni związek z dziewczyną. Kiedy wróciłem z rekolekcji, zostało mi „odebrane” także kłamanie i przeklinanie, a robiłem to notorycznie. Praca w policji była bardzo stresująca. Gdybyś słuchała mnie wcześniej, musiałabyś wycinać co drugie słowo. Po rekolekcjach wszystko minęło jak ręką odjął. Poznałem, że Bóg jest wszechmocny zarówno dla mnie samego, jak i dla moich bliskich. Wcześniej kłamałem zarówno w rzeczach małych jak i wielkich. Dzięki Niemu moje życie zaczęło się przemieniać. Wróciłem do Kościoła, zacząłem chodzić na Eucharystię i regularnie się spowiadać. Doświadczyłem też, jak ogromna jest siła przebaczenia. Przebaczyłem wszystkim, którzy mnie kiedykolwiek skrzywdzili, począwszy od swojego ojca, który wyrzucił mnie z domu, gdy miałem 17 lat. Poczułem wtedy ogromną wolność.

Jak dziś wygląda Twoje życie? Co robisz na co dzień?

Stan na dziś: jestem mężem, a w związku z chorobą rencistą. Dostałem piękny prezent od Boga, którym jest moja żona Ewa i 5-letnia córeczka Zosia. Należę do wspólnoty Oikos Berit. Nawrócenie do Boga zrodziło we mnie pragnienie bycia dla innych ludzi, już nie tylko dla siebie samego. I Bóg, który mnie zna, dawał i daje mi wciąż taką możliwość. Zaangażowałem się w Szkołę Życia Chrześcijańskiego i Ewangelizacji św. Maryi z Nazaretu Matki Kościoła. Tam zacząłem się formować, a z czasem głosić słowo Boże, ale nie tylko. Jako mężczyzna chcę nie tylko mówić, ale i działać. Pracowałem jako wolontariusz m.in. w centrum dla alkoholików i narkomanów na Ukrainie. Za tydzień wyjeżdżam jako wolontariusz do Afryki, w ramach działań fundacji „Młodzi dla Kamerunu”, czego w ogóle tego nie planowałem. Działam też w duszpasterstwie mężczyzn. Dziś jestem w Pratulinie.

A jak zachęciłbyś młodych do trwania przy Bogu i Kościele?

Krótko. Usłyszałem kiedyś, że istnieją tylko dwa sztandary. Pomiędzy nimi, pośrodku, nie ma nic. Jeden to zwycięski sztandar Chrystusa dający pokój - nie mylić ze świętym spokojem! - i prawdziwą wolność. Drugi to raczej nie sztandar, a zwisająca szmata Złego, z daleka może połyskująca i nęcąca, ale z bliska brudna i zgniła. Życie to walka. Każdego dnia Ty sam, sama dokonujesz wyboru, pod którym sztandarem chcesz kroczyć. Życzę Ci dobrego wyboru!

Dziękuję za rozmowę.

Echo Katolickie 26/2015