Jego lektura jest zajęciem porażającym. Zakonnik (już teraz były) postanowił stworzyć teologiczne uzasadnienie dla niewierności złożonym ślubom, obietnicy składanej Bogu i zwyczajnej niedojrzałości do odpowiedzialności. Bóg, jakiego wyznaje, ma być usprawiedliwieniem dla grzechu (a grzechem jest wyrzeczenie się własnego powołania, zerwanie ślubów, w tym ślubu czystości). Piękne słowa nie mogą tego zmienić. I aż zaskakuje, że ten pseudoteologiczny bełkot znajduje się na stronach dominikanów. Takie działanie pogłębia zgorszenie, jakim jest odejście zakonnika i wprowadza zamęt w dusze i umysły wiernych.

 

„Wierzę w Boga, który stoi po stronie życia i miłości. Zwyczajnego życia i zwyczajnej miłości. I mam takie głębokie poczucie, że się w końcu odważyłem, by żyć i kochać. Że nareszcie dojrzałem do miłości - powiedział w pożegnaniu do wiernych ojciec Jacek Krzysztofowicz. - Jeżeli uważnie mnie słuchaliście, to na pewno zorientowaliście się, co dla mnie jest naprawdę ważne. Że to, co dla mnie ważne, to przede wszystkim miłość, którą rozumiem nie jako abstrakcję, ale jako coś, co jest namacalne. Miłość do człowieka, do konkretnych ludzi. To, co jest dla mnie ważne, to życie, we wszystkich jego przejawach. To, co jest dla mnie ważne, to prawda, która nigdy nie jest nam do końca dana, ale którą znajdujemy nieustannie szukając. Bóg, którego w pewnym momencie swojego życia odkryłem i poznałem, stoi właśnie po stronie tych wartości. Stoi po stronie miłości, życia, po stronie poszukiwania. Bóg, w którego wierzyłem i wierzę, jest Bogiem, który stoi po stronie ludzi, takimi, jakimi są, a nie po stronie abstrakcyjnych zasad, ciężarów, które ktoś nam każe dźwigać, a które są ponad nasze siły” - dodawał.

 

„Wierzę w Boga dorosłości. W Boga, który nie jest ani opiekunem, ani kimś komu musimy być posłuszni, komu musimy służyć. Wierzę w Boga, którego nie trzeba zaspokajać, a zarazem nie należy się łudzić, że on nam wszystko da. (...) Wierzę w Boga, który stoi po stronie życia i miłości. Zwyczajnego życia i zwyczajnej miłości. I mam takie głębokie poczucie, że się w końcu odważyłem się, by żyć i kochać. Że nareszcie dojrzałem do miłości. Do takiej ludzkiej, normalnej miłości. Do czegoś, jak teraz widzę, czego bardzo się bałem, od czego uciekałem, przed czym się chroniłem w habicie, stając za ołtarzem i nim się odgradzając od świata i ludzi. Już tak więcej nie chcę. Chcę inaczej. Decyzja, którą podjąłem, dojrzewała we mnie od wielu już lat. Krok po kroku do niej zmierzałem, być może coś przeczuwaliście. Na pewno dostrzegaliście zmiany w moim myśleniu, dotyczącym życia, wiary i Kościoła. Chciałem wam powiedzieć, że naprawdę nie jest mi łatwo zostawić tyle ważnych dla mnie spraw i wartości. Ludzi, z którymi byłem i jestem związany. Pracy, która przynosiła mi satysfakcję i poczucie bezpieczeństwa. Ale ja już tak nie chcę żyć. Nie chcę tak żyć, bo nie wierzę w sens życia, które przez minione 25 lat prowadziłem. Postrzegam je dzisiaj, jako odwrócenie się, a czasem wręcz ucieczkę od życia i bliskości. Ale wreszcie przestałem się bać miłości. I przestałem się bać ryzyka, które jest z miłością związane. Wszyscy przywykliśmy, że Boga nazywamy miłością, ale w rzeczywistości ten Bóg często w naszym życiu, a tak naprawdę był w moim życiu, jest pustką. I patrzenie w stronę Boga oznacza patrzenie w stronę pustki. Oznacza konieczność odwrócenia się od ludzi, od życia, od miłości. Nie chcę w ten sposób i mam świadomość, że to, co wybieram, na co się otwieram, nie da się pogodzić z życiem duchownym. Dlatego muszę odejść. Chcę odejść” - oznajmił.

 

A na koniec w duchu nowej teologii niewierności i nieodpowiedzialności skierował do wiernych przesłanie wiecznego poszukiwania, które z katolicyzmem niewiele ma wspólnego. „Chcę Wam powiedzieć, że nigdy, aż do końca, aż do ostatniego kazania, które powiedziałem do was tydzień temu, nigdy was nie oszukiwałem. Zawsze dzieliłem się z wami sobą. Tym, jak myślę, jak wierzę i jak żyję. I niezależnie od tego, jak patrzycie na mnie i na moją decyzję, chcę wam powiedzieć, że ja patrzę z wdzięcznością na wszystkie minione lata, na wszystkie spotkania, na wszystkich ludzi, którzy stanęli na mojej drodze. I na to, co było piękne, i na to, co było trudne. Wszystko to było dla mnie ważne, a ludzi traktuję jak towarzyszy drogi, od których mogłem się uczyć, od których mogłem brać. Wszystko to było potrzebne, abym mógł dojść do tego punktu swojego życia, w którym teraz jestem. Odchodząc i żegnając się z wami, chcę wam życzyć szczęścia. I chcę wam życzyć odwagi w jego poszukiwaniu. Bo branie jest czasem trudniejsze niż dawanie, ale pamiętajcie, że Bóg jest nam życzliwy. Bóg jest życzliwy człowiekowi, Bóg zawsze stoi po stronie życia i po stronie miłości. A słowo, które do nas nieustannie kieruje, które brzmiało, brzmi i zawsze będzie nad nami rozbrzmiewać, to: Bierzcie” - podkreślił.

 

I trudno nie skomentować tego krótko. Więcej mam szacunku (szczerego) dla księży, którzy odchodząc z kapłaństwa zwyczajnie przyznają się do grzechu i z pokorą podejmują jego konsekwencje, niż dla takich, którzy z grzechu robią show i dorabiają do niego nędzną, pseudoteologiczną propagandę. Rozumiem, że pewne rzeczy mogą się nie udać, że czasem grzech jest silniejszy, że różnie w życiu bywa, ale miarą dojrzałości jest dla mnie, wzięcie na klatę własnych decyzji, a nie dorabianie do nich ideologii, z której wyziera próba skrojenia Boga na własną miarę, Boga, który usprawiedliwia zdradę. W niczym nie zmienia ta jednak tego, że za ojca Krzysztofowicza trzeba się modlić. Bardzo modlić. Tak jak i za wszystkich kapłanów.


TPT