W ubiegłym tygodniu w Rzymie odbyła się konferencja poświęcona tematyce "śmierci mózgowej". Jednym z mówców była Bernice Jones, założycielka organizacji "The Life Guardian Foundation", pomagającej rodzicom, którzy stracili dzieci w wyniku uznania, iż znalazły się w stanie śmierci mózgowej.

Kobieta opowiadała o swoim osobistym doświadczeniu, które stało się impulsem do stworzenia fundacji. Dziewięć lat temu jej syn został przypadkowo postrzelony w głowę. W momencie przyjęcia do szpitala zdiagnozowano śmierć mózgową i praktycznie od samego początku wszelkie działania medyczne nie były ukierunkowane na próbę pomocy chłopcu, lecz na przygotowanie narządów do transplantacji.

- Byliśmy przekonani, że ratuje się życie naszego syna, jednak wszelkie podejmowane zabiegi miały na celu zachowanie i ochronę jego narządów przeznaczonych do transplantacji. Leczenie nie było podejmowane dla jego dobra, lecz na korzyść osób oczekujących na jego organy.


Rodzice oczekujący w szpitalu na wyniki badania zostali poinformowani, że syn nie żyje, a następnie odesłano ich do pani, która przedstawiła się jako pośrednik w procedurze pozyskiwania ludzkich organów. Posługiwała się czymś, co pani Jones określiła później jako "wyuczony, standardowy skrypt rozmowy". Znajdującej się w szoku matce opowiedziała o altruizmie Brendana i jego pragnieniu, by pomagać innym, a następnie podsunęła do podpisu zgodę na pobranie organów.

- Dopiero później dowiedziałam się, że procedura pozyskiwania organów odbywa się zawsze w ten sam, standardowy sposób. Informując o śmierci dziecka rodzicom podsuwa się zgodę na pobranie organów. Następuje to w momencie, gdy nie jesteś umysłowo ani emocjonalnie w stanie podjąć racjonalnej decyzji.

Bernice Jones podkreślała najbardziej szokujące dla niej elementy procedury. Ponieważ osoba, która uległa ciężkiemu wypadkowi (obejmującemu zmiażdżenie lub stłuczenie pnia mózgu) nie jest w stanie samodzielnie oddychać, podłączona jest do respiratora. Jednym z elementów orzeczenia o śmierci mózgowej jest tzw. "test oddychania". Lekarz odłącza respirator na dwie minuty, odcinając tym samym dopływ tlenu do mózgu pacjenta. Jeśli w tym czasie pacjent nie podejmie samodzielnego oddychania - ogłasza się, że jest w stanie śmierci mózgowej. Doktor Cicero Coimbra, brazylijski neurolog z  Sao Paolo występujący podczas konferencji uważa, że ten test nie tyle diagnozuje, co powoduje śmierć mózgową. Wskutek odcięcia dopływu tlenu, w mózgu zachodzą poważne, nieodwracalne zmiany u pacjentów, którzy w przeciwnym wypadku mieliby szanse przeżycia.

Bernice Jones opisuje to następująco: - Byliśmy z naszym synem, następnie poproszono nas o wyjście, ponieważ lekarze muszą wykonać test. Gdybyśmy wiedzieli, na czym on polega, nigdy byśmy na to nie wyrazili zgody. Później się dowiedzieliśmy, że lekarz odłączył na dwie minuty syna od respiratora. Poczekał aż puls opadnie, jednak nie na tak długo, by serce przestało bić. Wtedy podłączył respirator na nowo. W czasie tych dwóch minut ogłoszono "śmierć mózgu."
Pani Jones uważa, że moment ten jest arbitralnie wyznaczany wyłącznie ze względu wymogów prawnych, gdyż brakuje jednoznacznych kryteriów, kiedy "śmierć mózgowa" rzeczywiście następuje, a w dokumentacji trzeba wypisać godzinę śmierci.

- Rodziny są oszukiwane przez lekarzy i pracowników administracyjnych szpitala, przez wszystkich zaangażowanych w transplantację narządów. Oświadczenie o śmierci mózgowej jest oszustwem, brutalnym kłamstwem, że ukochana osoba jest martwa - mówi pani Jones.

Praktyka szpitalna potwierdza niestety, że im szybciej zadeklaruje się "śmierć mózgową" pacjenta tym większa szansa na pozyskanie nadających się do transplantacji organów. Dobrą tego ilustracją jest list, który przysłał do redakcji serwisu LifeSiteNews.com jeden z czytelników. Opisuje w nim śmierć swego brata. Szpital przez dłuższy czas usiłował uratować życie chłopcu, jednak gdy w końcu poddano się i po ogłoszeniu "śmierci mózgowej" pobrano od niego organy, okazało się, że nie nadają się już do przeszczepu.

Z kolei szybka diagnoza "śmierci mózgowej" prowadzi nieuchronnie do tragicznych pomyłek, o czym pisaliśmy m. in. w marcu 2008 roku na Fronda.pl:

Pod koniec 2007 roku media rozpisywały się o "cudzie." 21-letni Amerykanin Zachariasz Dunlop, u którego rozpoznano śmierć mózgową, został wówczas ocalony przez swoje kuzynki-pielęgniarki dosłownie na kilka sekund przed pobraniem organów. Kobiety zauważyły u Zachariasza odruchy, dzięki którym rozpoznały, że jednak żyje. Po czterech miesiącach od wypadku Zachariasz jest był już w pełni sił. W wywiadzie dla stacji NBC opowiadał, że był przytomny i słyszał jak ogłoszono go martwym.
- Cieszę się, że nie mogłem wstać, by zrobić to na co miałem ochotę, bo pewnie wylatując wybiliby okno - powiedział, odnosząc się do zachowania personelu medycznego.
Dr. Paul Byrne, neurolog, specjalizujący się w zagadnieniu śmierci mózgowej komentuje: - Choć tej historii przypięto etykietę cudu, nie jest ona niczym ponadnaturalnym. Jeżeli zdarzył się cud, to jest nim fakt, że nie pobrano mu organów zanim był w stanie zareagować. On był żywy - jego serce biło. (...) Pytanie brzmi - jak wielu innych dawców organów jest w podobnej sytuacji, lecz giną, gdy pobiera się ich narządy? "Śmierć mózgowa" została spreparowana, wymyślona po to, by uzyskiwać organy. Nigdy nie opierała się na nauce.

BB/LifeSiteNews.com

/