Linda LeClair i Peter Behr - bohaterowie mojej młodości. Patrzę na ich zdjęcia z lat sześćdziesiątych i przypominam sobie tamte czasy. Manifestacje antywojenne w Waszyngtonie, demonstracje Free Speech Movement w Berkeley, strajk okupacyjny na Cornell University, festiwal w Woodstock, koncerty Janis Joplin, Jimiego Hendriksa, The Doors... I wtedy pojawili się oni. Byli jak my studentami i pacyfistami, tak jak my głosili hasło make love not war. A jednak stali się bohaterami narodowymi – i to z jednego powodu. W pamiętnym roku 1968 Linda i Peter ogłosili, że zamieszkają ze sobą bez ślubu. To była prawdziwa bomba!

 

Dziennikarze z całych Stanów pchali się drzwiami i oknami do akademika Bernard College, by opisywać wspólne pożycie najpopularniejszej wówczas pary w Ameryce. Kochankowie złamali społeczne tabu. Rzucili wyzwanie purytańskiej moralności. Ich spontaniczne wypowiedzi dla mediów były jednym wielkim hymnem na cześć Wolnej Miłości i oskarżeniem przestarzałej instytucji małżeństwa, która jest grobem czystych uczuć.

 

Kiedy po latach postanowiłam się dowiedzieć, co się stało z idolami mojej młodości, natknęłam się na historię, jakich spotkałam już w swoim życiu bardzo wiele. Tak wiele, że stanowią one niemal klasykę gatunku. Wolna Miłość, która miała zapewniać żarliwość uczuć, wystygła szybko. To, że Linda i Peter rozstali się, jest więcej niż oczywiste. Znamienne są jednak ich późniejsze losy – ona nie ukończyła studiów, została matką samotnie wychowującą dziecko, zajmującą się dorywczymi pracami i ciężko wiążącą koniec z końcem; on zdobył dyplom, otworzył dobrze prosperującą klinikę i znalazł sobie żonę. Oglądam ich fotografie po latach: ona zniszczona przez życie, przygarbiona, z przygaszonym wzrokiem, jej mowa ciała zdradza życiową klęskę; on pełen radości, tryskający energią, z dumą oprowadzający gości po swoim majątku.

 

Kiedy zaczęłam przyglądać się parom swoich znajomych z lat studenckich, które zdecydowały się na model „wolnej miłości”, zaobserwowałam tę samą prawidłowość. Polega ona na tym, że całe ryzyko związane z „wyzwoleniem seksualnym” bierze na siebie kobieta. To ona musi się faszerować różnymi środkami antykoncepcyjnymi, żeby być w każdej chwili w pogotowiu, by móc oddać się napalonemu samcowi. Połyka pigułki, instaluje spirale, używa pianek, bierze zastrzyki, nalepia plastry. Dokonuje ciężkiej inwazji chemicznej w swój organizm, a to nie pozostaje bez wpływu na jej zdrowie.

 

Sięgam po oficjalne raporty. Międzynarodowa Agencja ds. Badań nad Rakiem (IARC), agenda Światowej Organizacji Zdrowia (WHO), uznała najpopularniejszą dziś dwuskładnikową pigułkę antykoncepcyjną za wysoce rakotwórczą (zwiększającą ryzyko nowotworu złośliwego piersi i szyjki macicy). Jak donosi „American Journal of Epidemiology” główny składnik pigułek, czyli etylen estradiolu, zwiększa ryzyko raka macicy, piersi oraz uszkodzeń wątroby. „Archives of Internal Medicine” alarmuje z kolei, że antykoncepcja zwiększa od dwóch do sześciu razy ryzyko pojawienia się zatorów w żyłach, płucach, mózgu i oczach. Według Royal College of General Practitioners, zwiększa ona pięciokrotnie ryzyko śmierci z powodu zaburzeń sercowo-naczyniowych. „British Journal of Obstetrics and Gynecology” wśród ubocznych skutków powikłań antykoncepcji wymienia krwawienie międzymiesiączkowe, przewlekłe stany zapalne i zmiany zaliczane do stanów przedrakowych. Wiele kobiet regularnie stosujących pigułki narzeka na zmiany hormonalne: kłopoty z nadwagą, stany depresyjne, nadmierne owłosienie, szpecące zmiany skóry, nudności, wymioty, bóle głowy, opuchlizny, żylaki, plamienia, cellulit i rozstępy. Nie ma się co oszukiwać, że faszerowanie się chemią i połykanie środków rakotwórczych może pozostać bezkarne dla organizmu. To musi uderzać w zdrowie, samopoczucie, emocje. Facetów to nie dotyczy, oni co najwyżej od czasu do czasu nałożą gumkę, nie muszą jeść tych wszystkich rujnujących zdrowie toksyn.

 

Jeśli owocem „wolnej miłości” staje się dziecko, wówczas najczęściej dochodzi do aborcji i to znów kobieta, a nie mężczyzna, wystawia na szwank swoje zdrowie. Fizycznym skutkiem aborcji może być pęknięcie szyjki macicy, perforacja (przedziurawienie) macicy, infekcje bakteryjne (m.in. zapalenie otrzewnej), nowotwór szyjki macicy i jajnika. Po aborcji wzrasta też o 30 proc. ryzyko zachorowania na raka piersi. Poza tym kobieta naraża się na długotrwałe cierpienia związane z zespołem poaborcyjnym. Jego oznakami są m.in. silne bóle brzucha, piersi i miednicy – bez żadnych zewnętrznych przyczyn, depresja, lęk, smutek, utrata apetytu, bezsenność, obniżone poczucie własnej wartości i zaburzenia seksualne. Kobiety, które poddały się aborcji, cztery razy częściej muszą korzystać z pomocy ginekologa niż te, które nigdy tego nie zrobiły.

 

Nie ma wątpliwości, że antykoncepcja i aborcja, będące stałymi elementami niezobowiązujących związków „wolnej miłości”, niszczą zdrowie kobiety. To się musi odbijać także na wyglądzie, urodzie, samopoczuciu, samoocenie i codziennych nastrojach. Często dochodzi więc do momentu, gdy mężczyzna spostrzega, że kobieta – tak jak używany długo samochód – jest coraz bardziej wyeksploatowana i trzeba ją wymienić na nowszy model. W końcu jeżeli od początku sami nazywamy związek niezobowiązującym, to trudno wymagać wobec siebie jakichkolwiek zobowiązań.

 

Oczywiście, są również kobiety, które wszystkie znajomości z mężczyznami traktują przygodnie i często zmieniają partnerów swego pożycia seksualnego. Ale także ich dotykają skutki uboczne antykoncepcji. Poza tym to kobieta ponosi większe ryzyko związane z prowadzeniem rozwiązłego życia płciowego niż mężczyzna – jest z tego powodu o wiele bardziej narażona na pojawienie się raka (zwłaszcza szyjki macicy), a ból wywołany przez nieuleczalną opryszczkę narządów rodnych jest o wiele silniejszy i długotrwały. Prezerwatywy nie ranią mężczyzn, natomiast u kobiet – ponieważ lateks jest bardziej szorstki niż błona śluzowa – powodują mikrouszkodzenia sprzyjające nadżerkom, infekcjom i grzybicom.

 

Wyciągam ze swojej szuflady albumy ze zdjęciami z lat szkolnych i przeglądam stare zdjęcia. Związki większości moich znajomych rozpadły się, ale – poza dwoma może przypadkami – niemal to zawsze mężczyzna porzucał kobietę dla młodszej partnerki, rzadko kiedy było odwrotnie. Mogłabym bez problemu wśród swoich rówieśniczek skompletować liczny Klub Porzuconych Kobiet, ale takiego samego klubu facetów już bym nie zorganizowała.

 

Dlaczego we współczesnej socjologii amerykańskiej pojawiło się określenie „feminizacja biedy”? Ano dlatego, że pojawiła się niespotykana do tej pory, olbrzymia liczba porzuconych kobiet. Kobieta po takim rozstaniu nie jest nigdy tak atrakcyjną partią jak facet. Jej standard życia dramatycznie spada, podczas gdy jego status finansowy wzrasta. Jeśli mają dziecko, najczęściej to ona musi w pojedynkę wziąć na siebie ciężar wychowywania, co wymaga więcej czasu, uwagi i troski, podczas gdy jego zaangażowanie ogranicza się zazwyczaj do comiesięcznego przelewu bankowego i okazjonalnego niedzielnego lunchu. Badania socjologiczne pokazują, że po rozwodzie to mężczyzna ma większe szanse na znalezienie nowej żony niż kobieta nowego męża. Bardzo często jest ona do końca życia skazana na samotność. Być może więc rację ma Bette Midler, gdy mówi, że „wolna miłość” to wynalazek beztroskich playboyów, którzy mogą sobie do woli bez zobowiązań bzykać panienki, a cały ciężar tej męskiej rozkoszy muszą ponosić kobiety.

 

Amanda Prescott


Tłum. Joanna Kamińska

 

Tekst pojawił się w kwartalniku FRONDA nr. 56/2010