Okazało się bowiem, że w świetnie, z właściwą Hitchensowi klasą pisarską, książce odpowiedzi na tak postawione pytania nie ma. Wojujący ateista, osobisty wróg Pana Boga i ludzi wierzących, powtarza w niej do znudzenia argumenty przeciwko modlitwie do Boga, wierze w Niego i nadal z pasją formułuje zarzuty wobec papieżowi czy liderom innych wyznań i religii. I nadal dowodzi, że o tym, czym jest chrześcijaństwo czy choćby zwyczajna wiara w Boga nie ma zielonego pojęcia. Oczywiście zawsze znajdą się wygodni chrześcijanie, z którymi da się polemizować i zarzucać im, że ich Bóg jest „mściwym bóstwem”, ale w niczym nie zmienia to faktu, że obrazy czy opinie, z którymi polemizuje Hitchens niewiele mają wspólnego z Bogiem chrześcijan, który z miłości do człowieka (także do Christophera Hitchensa) umarł na krzyżu.

Istota skłonna się poniżyć nie byłaby mną

Takiego Boga Hitchens nie spotkał i nie doświadczył, więcej on Go spotkać nie chce. Dla niego prośba o przebaczenie, wyznanie grzechów, uznanie błędu niewiary – to poniżenie, na które świadomie nigdy by się nie zdecydował. No chyba, że dotknąłby go rak mózgu. „Jako struchlały i na wpół świadomy idiota mógłbym nawet domagać się księdza, kiedy nadejdzie mój czas, aczkolwiek niniejszym oświadczam, będąc jeszcze w pełni władz umysłowych, że istota skłonna tak się poniżyć nie byłaby w zasadzie „mną” - przekonuje i dodaje: „miejcie to na uwadze na wypadek ewentualnych plotek i insynuacji”.

Hitchens kpi też sobie z akcji amerykańskich chrześcijan, którzy chcieli się modlić o nawrócenie dla niego. On nie ma ochoty na nawrócenie, nie chce być tchórzem i nie ma ochoty na jakiekolwiek zmiany, bo przecież odrzucenie ateizmu byłoby „cwaniackim wybiegiem”, który miałby jedynie cynicznie zapewnić mu życie wieczne. I oczywiście – na pewnym poziomie pisarz ma racje – samo zadeklarowanie nawrócenia niewiele by zmieniło. Jezusa nie wystarczy wyznać ustami, ale trzeba Go jeszcze przyjąć w sercu. Pierwszym krokiem jest jednak szczere przyznanie się do błędu, odkrycie własnej niewystarczalności, doświadczenie bólu i rozpaczy, a czasem choroby czy samotności, jakiej doświadczył syn marnotrwany, Krokiem drugim jest zwrócenie się do ojca, które kończy się nie tyle poniżeniem, ile wywyższeniem, radością i przygarnięciem ukochanego syna przez Ojca, który zawsze na niego czekał. Ale pierwszy krok, zwrócenie się do Boga wymaga jednak woli człowieka, jego zwrócenia się do Boga. Zwrócenia się o którego szansę chcieli prosić Boga amerykańscy chrześcijanie, dla których Hitchens ma jedynie pogardę, wynikającą zresztą z głębokiego niezrozumienia tego, czym jest modlitwa, i na czym polega relacja człowieka z Bogiem.

Kpiłem z kostuchy”

Nie wygląda też, szczególnie na początku książeczki opisującej zmagania ateisty z rakiem, by Hitchens rzeczywiście obawiał się śmierci. „Kpiłem z kostuchy” - oznajmia i wyjaśnia, że nie odczuwał gniewu, ani pytania „dlaczego właśnie jego to spotkało”. „Opętało mnie za to strasznie dokuczliwe poczucie niespełnienia. Snułem poważne plany na najbliższą dekadę i byłem przekonany, że pracowałem na tyle ciężko, by móc je zrealizować. Czy naprawdę nie dożyje chwili, gdy moje dzieci założą rodziny? Gdy na nowo powstanie World Trade Center? Gdy przeczytam – a wręcz osobiście napiszę – nekrologi takich starych łotrów jak Henry Kissinger i Joseph Ratzinger?” - zastanawia się Hitchens, chwilę później wykpiwając ową własną chwilę słabości i wskazując, że na idiotyczne pytanie „dlaczego ja?” świat „ledwie zada sobie trud” by odpowiedzieć: „a dlaczego nie?”.

To poczucie absurdalności, bezcelowości doświadczeń wcale nie prowadzi jednak Hitchensa, inaczej niż choćby Alberta Camusa to jakiejś egzystencjalnej pustki, rozpaczy, ale przeciwnie ku materialistycznemu korzystaniu z życia, ignorowaniu faktu śmiertelności i kpin z własnego raka (w świetny pisarskim stylu), szpitalnego życia czy poszukiwań znalezienia panaceum na chorobę w indiańskiej, szamańskiej czy jakiejkolwiek innej medycynie. W tej sprawie Hitchens pozostaje konsekwentny i odrzuca wszelkie ponadzmysłowe, niematerialistyczne wyjaśnienia rzeczywistości.

To wcale nie jest odwaga, ale naiwność

Ale myliłby się ten kto podejrzewałby, że owa odwaga, kpina ze śmierci, wywoływana jest jakimś głębokim filozoficznym światopoglądem. Tego bowiem nie sposób znaleźć w „Śmiertelności”. Nie ma w niej ani stoicyzmu, ani greckiego materializmu, ani choćby śladu egzystencjalistycznego poczucia absurdu. Jest tylko znakomite pisarskie pióro, które sprawnie przykrywa braki intelektualne i ukrywa bolesną prawdę o tym, że źródłem braku lęku przed śmiercią jest to, że Hitchens w istocie nie wierzy, że może umrzeć...

Ujawnia to w, będących świadectwem niezwykłej miłości do męża, ostatnich stronach książki Carol Blue, żona Hitchensa. „W tym okresie, który nazywał «życiem w konaniu», z dzikim uporem trzymał się życia, a jego natura, fizyczna i filozoficzna, robiła wszystko, co tylko się dało, by się przy życiu utrzymać. Christopher zamierzał znaleźć się w przedziale tych 5-20% tych, których da się wyleczyć” - napisała Blue. A dalej wyjaśniała, że Hitchens do końca wierzył w wyzdrowienie, do końca chciał nadrobić wszystkie zaległości. A „koniec przyszedł niespodziewanie”. Te krótkie słowa są chyba wyjaśnieniem tajemnicy całkowitego braku zmierzenia się z własną śmiertelnością, jaka uderza w książce „Śmiertelność”. Hitchens – na to wygląda – uwierzył, że jest nieśmiertelny, że sam jest swoim bogiem, że śmierć do niego nie przyjdzie, i w związku z tym nie miał szansy, by się z nią zmierzyć. A szkoda, bo naprawdę jestem ciekawy, jak poradziłby sobie ze świadomością pełnej nicości...

Tomasz P. Terlikowski

Ch. Hitchens, Śmiertelność, tłum. R. Madejski, Wydawnictwo Sonia Draga, Warszawa 2013, ss. 125.