Dni Tomasza Lisa w Telewizji Polskiej są policzone. Redaktor naczelny "Newsweeka" jednak nieustannie ubolewa nad swoim losem. 

W swoim felietonie w serwisie "Natemat.pl" Lis postanowił... podziękować "pisowskim hejterom". Stwierdził, że rzekoma nienawiść z jaką się spotyka ze strony prawicowych dziennikarzy (czy też jak ich określił, propisowskich dziennikarzy) stale dostarcza mu motywacji do dalszego działania. 

Lis podkreślił, że już nieraz chciał odejść, dać sobie spokój, jednak za każdym razem ten obrzydliwy ryk nienawiści z jakim się spotyka na każdym kroku sprawiał, że znajdował w sobie nowe pokłady energii. Oczywiście była to energia do szerzenia wolności słowa, dziennikarskiego pluralizmu oraz stawania w obronie demokracji. 

Dodał przy tym, że "wybitna podłość" z jaką się spotyka od lat i która często go bolała, stanowi dla niego pewnego rodzaju nobilitację, a to w związku z faktem, że podobna krytyka dotyka osób, które pan Lis uważa za największe autorytety i których, jak stwierdził, darzy największym szacunkiem. O kogo chodzi? Mazowiecki, Wałęsa, Kuroń, Michnik, Geremek, Bartoszewski, Frasyniuk - oto nazwiska owych podobno niesłusznie opluwanych podobno autorytetów. 

Redaktor Lis skromnie zauważył, że nie zrobił nic, co mogłoby sprawić, by zasłużył na stawianie go w jednym szeregu z tymi wybitnymi personami. Naszym zdaniem to nadmierna skromność. Zrobił i to sporo. Ba! Mało kto zrobił tyle dla III RP, co naczelny "Newsweeka"!

Na koniec poddając się refleksji nad straszną mową nienawiści, zauważył, że na dłuższą metę i tak nie może ona odnieść skutku, bo normalni ludzie i tak nie będą jej słuchać, lecz będą samodzielnie myśleć i wyciągać wnioski. Tu się zgadzamy.

daug