Ks. Łukasz Kachnowicz: Czytałem dzisiaj artykuł zatytułowany „O zapraszaniu homoseksualistów”. Autorka posługując się wymyśloną historią o synu, który ma homoseksualnego partnera pokazuje jak niebezpieczne może być zapraszanie homoseksualistów do siebie do domu, na przykład na święta. To ciekawe, że zostawiamy nakrycie, dla „obcego”, ale gdyby tak tym obcym okazał się homoseksualista? Nie tylko, że obcy, jako nieznajomy, ale obcy, bo ten, który nie podziela naszego systemu wartości. I chce przyjść do nas do domu, siąść przy naszym stole, połamać się z nami opłatkiem... Ja bym go przyjął, siadłbym z nim do stołu, życzyłbym mu błogosławieństwa i tego, co najlepsze. Kompletnie nie zgadzam się z twierdzeniem, że otwartość na ludzi, którzy nie podzielają mojego systemu wartości jest zaprzeczeniem własnych wartości i bezkrytycznym hołdowaniem innym wartościom. Wręcz przeciwnie jest wyrazem mojego systemu wartości, wartości chrześcijańskich, które popychają mnie do otwarcia na innych, do życzliwości wobec każdego: „swojego” i „obcego”. Jeśli wycinamy to z chrześcijaństwa, to czynimy z niego karykaturę.

Przecież nie wszyscy muszą wyznawać ten sam system wartości, co ja. Byłoby absurdem odgrodzić się od wszystkich, którzy mają inne poglądy. Wydaje mi się, że czasami zapominamy o tym, że mamy być solą dla świata, a nie pieprzem. Mamy nadawać smak, a nie przypieprzać innym. Sól nadaje smak, ale nie przez to, że wyodrębni się z potrawy, tylko przez wejście w interakcję z nią. Kościół mówi tyle o nowej ewangelizacji, papież wzywa do wychodzenia na peryferie, do ludzi, którzy są na pograniczu lub poza Kościołem. W jaki sposób realizować tę misję? Poprzez odcięcie się od tych „innych”? To ma ich niby skłonić do nawrócenia? A co, jeśli oni w ogóle nie mają zamiaru się nawracać na chrześcijańskie wartości, bo ich nie wyznają? Czy mam ich traktować, jak „nieczystych”, „niegodnych”?

Jezus kiedy mówi o byciu solą, mówi też o byciu światłem dla świata. W rozumieniu tych słów pomaga mi liturgia Wigilii Paschalnej, kiedy do pogrążonego w mroku kościoła wnosi się zapalony paschał, znak Chrystusa Zmartwychwstałego. To jest naprawdę nikły płomyk w stosunku do otaczającego go mroku. I potem następuje moment, w którym światło się rozchodzi. Ale nie tak, że ministranci biorą miotacz ognia i zioną nim na lewo i prawo, krzycząc „światło Chrystusa”. Wtedy to dopiero byłaby liturgia światła! Nie ma wątpliwości, że każdy by je przyjął. Jednak to nie jest tak. W liturgii każdy kto chce, może zapalić swoją świecę od paschału, sam podejmuje decyzję, czy chce przyjąć światło, czy nie. Ten paschał pośrodku ciemności nie jest stosem inkwizycji, ale płomieniem nadziei i szansy. O tym przecież mówi prolog Ewangelii w św. Jana: „Światło w ciemności świeci, a ciemność jej nie ogarnęła”.

Wracam ciągle do Ewangelii, która wielokrotnie pokazuje nam Jezusa idącego w gościnę do grzeszników, do uznanych za „nieczystych”, „niegodnych”. Czy dzisiaj wyciągamy z tego wniosek, że Jezus „klepał zło po plecach”? Myślę, że to właśnie dało poczucie wszystkim odrzuconym przez faryzeuszy i uczonych w Piśmie, że oto przyszedł Ktoś, kto w końcu nie podchodzi do nas jak do złego, ale zobaczył w nas człowieka. Nie rzuca nam na dzień dobry: „Wy wszyscy jesteście grzesznikami!”, ale traktuje nas z miłością. Jako ksiądz, nie wyobrażam sobie, żebym nie przyjął u siebie homoseksualisty, pary żyjącej niesakramentalnie czy kogokolwiek innego. I wcale nie oznacza to, że mam ich przy tym spotkaniu napiętnować tak, aby nie mieli wątpliwości, że nie akceptuję tego stanu rzeczy. Myślę, że po jednym takim spotkaniu podziękowaliby za dalsze relacje z Kościołem. A tak się przecież wiele razy dzieje.. Mam doświadczenie spotkań z różnymi ludźmi, tymi bliżej i tymi dalej Kościoła. Nie przeszkadza mi to, w utrzymywaniu naprawdę dobrych relacji i z jednymi, i z drugimi.

Rozm. m