Pamiętam godny najwyższego potępienia wybryk dziennikarza Polskiej Agencji Prasowej, który na konferencji prasowej podczas wizyty Donalda Tuska w Izraelu usiłował zapytać go, czy zgodnie z obietnicą premiera złożoną trzy lata wcześniej, rząd polski uchwalił przepisy, dotyczące reprywatyzacji mienia żydowskiego, zagarniętego bezprawnie w czasach PRL. Na szczęście refleksem popisał się szef Kancelarii Premiera Tomasz Arabski. Błyskawicznie zadzwonił do szefa PAP, a ten wybił skutecznie z głowy swemu podwładnemu zadawanie kłopotliwych pytań premierowi,  przebywającemu przejazdem na obczyźnie, zamieszkałej przez tysiące byłych obywateli Polski. W ten sposób uniknęliśmy międzynarodowej kompromitacji. Nie trudno się domyśleć, że ogromny nawał pracy, jakiemu podołać musiał rząd, uniemożliwił realizację wszystkich zapowiedzi premiera, w tym także ustawy, o którą Żydzi, mieszkający dawniej w Polsce zabiegają od lat.

 

Jednak podczas konferencji prasowych w kraju, dziennikarze, rozumiejąc wyjątkowo trudną i odpowiedzialną rolę naszych władz w kierowaniu państwem, starali się omijać pytania, które mogłyby sprawić przykrość jakiemuś ministrowi lub wprawić go w kłopot. Ten okres oszczędzania przez dziennikarzy ludzi z najwyższych szczebli władzy podczas spotkań na obszarze Polski skończył się bezpowrotnie w tym roku kalendarzowym. Nie znam przyczyn takiego radykalnego zwrotu postaw mediów, rejestruję tylko gorzką prawdę. Przykłady są doprawdy gorszące. Nieco ponad tydzień temu dziennikarze niczym krwiożercze bestie rzucili się na naszą drogą Marszałek Sejmu Ewę Kopacz, jakby chcieli ją rozszarpać na oczach telewidzów. Zamiast przyjętych w myśl dobrych obyczajów pytań w rodzaju, czy pani Marszalek podoba się wystrój gabinetu, w którym obecnie urzęduje, czy może przewiduje ewentualnie jakieś, choćby kosmetyczne zmiany w kolorystyce wykładziny w buduarze przylegającym do gabinetu, zaczęli pytać panią Kopacz, czy nie czuje się winna wypuszczenia przez ministra Arłukowicza bubla, jakim okazała się ustawa o lekach refundowanych. Wszak to ona, będąc ministrem zdrowia, przygotowywała fundamenty tej ustawy – sugerowali. To niegrzeczne pytanie zdenerwowało panią Marszałek do tego stopnia, że odmówiła dalszego udziału w konferencji. Aby zapewnić sobie spokój i mieć warunki do wykonywania marszałkowskich obowiązków, na oczach zwiedzionych dziennikarzy, udała się szybkim krokiem do swego gabinetu. Tam zamknęła się na kilka godzin, gdzie bardzo ciężko pracowała, pożywiając się tylko sucharami, pochodzącymi z żelaznego zapasu aprowizacyjnego na wypadek niespodziewanego ataku zimy, odcinającego Sejm od reszty świata.

 

Równie rażące zachowanie dziennikarzy miało miejsce w ostatnią środę podczas zaimprowizowanej konferencji prasowej premiera Tuska. Wyrzucano mu, że nie dotrzymał obietnic w sprawie powstania nowych ustaw, które składał w expose, wygłoszonym jesienią ubiegłego roku. Poruszano też drażliwe kwestie związane z katastrofą smoleńską. Pytania te doprowadziły premiera na skraj nerwowego wyczerpania. Tylko mężnemu charakterowi premiera zawdzięczamy, że nie odwrócił się na pięcie i nie opuścił sali, gdzie odbywało się spotkanie.

 

Rozzuchwalenie dziennikarzy przekroczyło już wszelkie granice przyzwoitości. Dlatego  proponuję powrócić do dobrych obyczajów, znanych z czasów PRL. Nie bójmy się korzystać z cennych wzorów z przeszłości. Podczas konferencji główni aktorzy odpowiadać winni  tylko na pytania przekazane im na kartce i to dostarczone w takim czasie, żeby mogli wcześniej przygotować odpowiedzi. Inne pytania nie będą uwzględniane. Ważna rzecz na koniec. Pytania będą przygotowywać rzecznicy prasowi ministrów lub rządu, a następnie przekazywać je wybranym dziennikarzom, aby mogli je zadać oficjalnie w trakcie konferencji.

 

Liczę na to, że moja propozycja zyska szeroką życzliwość i równie mocne poparcie całego środowiska mediów. Współpraca na linii rząd - media zyska nową, budującą jakość.

 

sdp.pl