Publikujemy fragment książki Mileny Kundziak pt. "Matka Papieża". Rozdział pt. Narodziny Lolka

Teraz pani Wojtyłowa miała dom, o jakim marzyła. Oazę ciszy i spokoju. Wreszcie przyszedł taki czas. Życie zaczynało się stabilizować.

Emilia cieszyła się nowym mieszkaniem w środku miasta. Było wygodniejsze, miała więcej przestrzeni na co dzień. Szybko nawiązała nowe znajomości, chociaż trzeba przyznać, że potrafiła z sąsiadami zachować należny dystans. Jak wspominali mieszkańcy kamienicy przy ulicy Kościelnej, dom Wojtyłów nie był zbyt otwarty. Raczej nie zapraszali gości, nie wydawali przyjęć, a pani Emilia nie była typem kobiety, która stoi na klatce schodowej albo na miejskim dziedzińcu i plotkuje z sąsiadkami. Maria Janina Kaczorowa zapamiętała ją jako dyskretną, niechętnie opowiadającą obcym o sprawach swojej rodziny. To, co w niej się działo, pozostawało w domu. Podobne wspomnienia przechowała Helena Szczepańska.

Pani Wojtyłowa, żona wojskowego, uchodziła w Wadowicach za damę. Kobietę dystyngowaną, wykształconą, mającą swój styl. Można to zresztą dostrzec na starych fotografiach, na których Emilia zawsze jest w długiej sukni i eleganckiej biżuterii, niekiedy w kapeluszu.

*

Nie mogła przypuszczać, że to, co się wkrótce wydarzy, tak mocno odciśnie piętno na losach świata. Niemal w każdym jego zakątku.

Nadeszła jesień 1919 roku. Emilia już czuła, wiedziała, że spodziewa się następnego dziecka. Długo na nie czekała. Od śmierci Olgi minęły ponad trzy lata i zaczynała się martwić, czy w ogóle będzie jeszcze mogła zajść w ciążę. Tym bardziej że miała już trzydzieści sześć lat i sił jej raczej ubywało, niż przybywało. A tak pragnęła, by Edmund miał rodzeństwo.

W końcu jej nadzieje się spełniły. Wreszcie rodzina się powiększy.

Tą wspaniałą wiadomością natychmiast podzieliła się z mężem i z synem. Była szczęśliwa.

Ale idylla nie trwała długo.

Od lekarza, znanego ginekologa i położnika wadowickiego doktora Jana Moskały Emilia usłyszała diagnozę, która brzmiała jak wyrok: że ciąża jest zagrożona. Że jej nie donosi i nie ma szans urodzić żywego dziecka.

A jeśli dziecko się urodzi, to kosztem życia matki.

Aby więc ratować siebie, Emilia powinna usunąć poczęte już dziecko – oznajmił jej stanowczo lekarz.

*

Pełna lęku i niedowierzania opuściła gabinet lekarski. Powolnym krokiem kierowała się w stronę domu, wciąż słysząc w myślach tylko jedno zdanie: „Nie przeżyje pani tego porodu, proszę dokonać aborcji”.

Z niecierpliwością czekała na powrót Karola z pracy, mimowolnie patrząc w okno, które wychodziło prosto na zegar słoneczny z napisem: „Czas ucieka, wieczność czeka”.

Ma zabić dziecko, które nosi w sobie? – myślała. Nie zezwolić mu przyjść na świat tylko dlatego, żeby ratować siebie? Zresztą kobiety nieraz słyszą, że mogą umrzeć w czasie porodu, a potem się okazuje, że jednak żyją.

A jeśli dziecko po urodzeniu umrze, tak jak Olga? Jednocześnie wiedziała, że naturalne było to, iż część noworodków umiera zaraz po urodzeniu. Bo takie jest prawo natury: zbyt słabe niemowlęta po prostu sobie nie radzą. Tak było choćby z jej rodzeństwem.

Emilią targały sprzeczne emocje.

Życie za życie? Jedno ma być ważniejsze niż drugie? Każde ma przecież taką samą wartość. I każde jest święte – wierzyła mocno. Dane człowiekowi przez Boga. Takie zasady wyniosła z domu i ich pieczołowicie strzegła. Wiarę traktowała poważnie. Rozumiała, że albo ją przełoży na życie i zastosuje w praktyce, albo nie powinna mówić o sobie, że jest wierząca.

Była też świadoma, że istnieje druga strona medalu. Miała przecież syna Edmunda, któremu była jeszcze potrzebna. Chłopiec miał dopiero trzynaście lat. To jeszcze dziecko. Jak poradzi sobie bez matki? Pamiętała, że tyle lat miała ona sama, gdy zmarła jej mama. Wiedziała, jak ciężko jest być półsierotą, i za nic w świecie nie chciała narażać swojego dziecka na taki los. I tak życie da mu w kość.

A jeśli oboje, i ona, i nowo narodzone niemowlę, nie przeżyją porodu, co będzie? Edmund nie będzie miał ani matki, ani nawet rodzeństwa.

No i co z najważniejszą dla niej osobą: z mężem? Miała zostawić teraz Karola samego? Tyle wspólnych planów jeszcze mieli. Po wieloletniej tułaczce wreszcie na stałe osiedli się w Wadowicach, w dodatku w nowym mieszkaniu. Edmund zdrowo rósł, dobrze się uczył. Miała z niego pociechę.

Chciała żyć. Tak bardzo chciała żyć.

Po rozmowie z mężem Emilia nie miała już wątpliwości: urodzi to dziecko! Przecież ono ma prawo żyć. Jak trzeba będzie, to ono da sobie radę, musi tylko mu to umożliwić. A cokolwiek się stanie, znaczy, że taka jest wola Boża. Z rezygnacji rodzi się to co wielkie.

Emilia pragnęła za wszelką cenę wypełnić swoje przeznaczenie. W ten sposób pojmowała powołanie do bycia żoną i matką. Nie mogła teraz od tego uciec. Zrezygnować.

– Musiała być bardzo świadoma swej roli matki, niezwykle dojrzała, bo tylko taka osoba może powiedzieć: wolę umrzeć, niż się pozbyć swojego dziecka – komentuje psycholog Maria Król-Fijewska.

Natomiast Anna Zabrodzka dodaje, że postępowanie Wojtyłowej świadczy też o jej ogromnej pokorze.

– Nie jej plany były najważniejsze, cechowała ją zgoda na życie takie, jakie ono jest. Wiedziała, że nie od niej wszystko zależy. Miała jasno określony system wartości.

*

Karol Wojtyła sprowadził do żony innego lekarza, wojskowego, Samuela Tauba. Poprosił go, by poprowadził ciążę Emilii. I zadbał, by żona podreperowała zdrowie, wzmocniła organizm.

– I tak się stało – relacjonuje Michał Siwiec-Cielebon, który poznał tę historię od położnej z Wadowic przyjmującej poród Emilii. – Akuszerka ta mówiła mi, że Emilia Wojtyłowa była załamana, gdy lekarz zasugerował jej aborcję. W pełni zdawała sobie sprawę z zagrożenia życia – swojego i dziecka, tym bardziej że diagnoza padła z ust najbardziej znanego wówczas położnika w Wadowicach. Ale szybko nabrała zaufania do doktora Tauba, którego znalazł jej w swoim miejscu pracy mąż. Był to doktor wszech nauk medycznych, który słynął ze skuteczności leczenia, nawet trudnych i beznadziejnych przypadków.

Doktor Taub był świadom, że utrzymanie przy życiu poczętego dziecka może skończyć się tragicznie. Ale nie nalegał na aborcję. Podjął się ryzyka poprowadzenia ciąży Emilii na wyraźną prośbę obojga małżonków i na ich odpowiedzialność.

*

Z jednej strony Emilia odetchnęła. Jej decyzja była zgodna z systemem wartości, jaki wyznawała. Zdała się na zamysł Stwórcy. I na swą intuicję kobiety i matki. Będzie tak, jak jest zapisane w górze – tłumaczyła sobie. Była gotowa do ofiary. Dla niego. Dla dziecka, które nosiła w sobie.

Ale gdzieś podświadomie bała się, że mogą to być ostatnie miesiące jej życia. Zwłaszcza że tę ciążę wyjątkowo ciężko znosiła, sporo musiała leżeć, miała jeszcze mniej sił niż zwykle.

Tylko może motywację silniejszą? Bo kobieta, której raz już umarło kiedyś dziecko, może mieć przeświadczenie, że urodzenie następnego spowoduje w jakimś sensie wymazanie tamtej śmierci.

– Emilia miała doświadczenie, że śmierć dziecka to coś najgorszego. Widziała, jak umierały jej siostry i brat, patrzyła na reakcję swojej mamy, pamiętała odejście własnej córki. I nie chciała dopuścić do żadnej kolejnej śmierci – tłumaczy psycholog Maria Król-Fijewska.

Szczęśliwie jednak, bardziej siłami woli niż natury, Wojtyłowa dotrwała do dziewiątego miesiąca ciąży. Za wszelką cenę nie chciała, żeby to był  wcześniak.

– Musiała być niesłychanie silną kobietą, bardzo skoncentrowaną na osiągnięciu celu, w czym niewątpliwie pomagała jej głęboka wiara, że to Bóg kieruje jej życiem. Mocno ugruntowane wartości są najlepszą motywacją do osiągania celów, nawet bardzo ryzykownych – twierdzi Ewa Osóbka-Zielińska.

Gdy czuła, że zbliża się już czas porodu, Karol przyprowadził do domu położną, która miała odebrać dziecko. Sam natomiast zabrał Edmunda i poszedł z nim do kościoła. Miał taki zwyczaj, że w ważnych momentach życia zatapiał się w modlitwie. Tak zresztą zapamięta później swego ojca Papież.

Nie było wtedy natomiast w zwyczaju, by mężczyzna uczestniczył w przychodzeniu dziecka na świat. Poród był domeną wyłącznie kobiet.

*

Drugi syn Emilii urodził się 18 maja 1920 roku około godziny siedemnastej.

Tego dnia w Wadowicach było wyjątkowo gorąco jak na tę porę roku. Temperatura dochodziła nawet do trzydziestu stopni Celsjusza. Do tego duszno. Emilia leżała na swoim łóżku w salonie. Kiedy skurcze porodowe były coraz silniejsze, poprosiła położną, żeby otworzyła okna. Potrzebowała więcej powietrza. I więcej siły.

Gdy zbliżała się siedemnasta, rozległo się bicie kościelnego dzwonu, a potem śpiew Litanii loretańskiej ku czci Najświętszej Maryi Panny. Mieszkańcy Wadowic, jak zawsze w maju o tej porze, uczestniczyli w nabożeństwie majowym.

Zbieg okoliczności? Zapowiedź cudu? Bo w tym właśnie momencie dziecko Emilii przychodziło na świat. Rodziła je, wsłuchując się w śpiew litanii ku czci Matki Bożej. Jakby Ktoś w górze w tym porodzie pomagał. 

Urodził się cudowny chłopczyk. A właściwie chłopak. Był bowiem wyjątkowo duży, silny, zdrowy. I głośno płakał, jakby chciał przekrzyczeć ludzi śpiewających litanię w pobliskim kościele.

*

Gdy akuszerka położyła niemowlę na piersiach matki, zobaczyła, że po policzkach Emilii płyną łzy, na twarzy zaś rysuje się szeroki uśmiech. Matka czuła radość, wzruszenie i szczęście, że zdarzył się cud. Bo i dziecko, i ona żyją. Do tego zamiast chuderlawego, słabego dzieciątka, którego się spodziewała, urodziła wielkiego, mocnego chłopca.

Niemożliwe stało się możliwe.

– Opowiadała mi o tym wszystkim położna, która zapamiętała ten poród na całe życie! Drugiego tak niezwykłego, przy śpiewie Litanii loretańskiej, nigdy nie odbierała – podkreśla Michał Siwiec-Cielebon.

– Ojciec Święty znał tę historię, rozmawiał bowiem kiedyś z tą akuszerką i wspominał później, że przychodził na świat przy śpiewie litanii ku czci Matki Bożej – mówi kardynał Stanisław Dziwisz.

Papież dopatrywał się też innych symboli. W rocznicę swoich urodzin powiedział kiedyś w jednej z włoskich parafii: „Urodziłem się pomiędzy godziną siedemnastą a osiemnastą, czyli o tej samej godzinie, o której pięćdziesiąt osiem lat później zostałem wybrany papieżem”[1].

*

Po urodzeniu dziecka Emilia nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie Karol z Edmundem wrócą z kościoła. Gdy tylko przyszli do domu, okazało się jednak, że niemowlę zdążyło już zasnąć. Wszyscy troje wpatrywali się w malucha, zastanawiając się, kogo z nich przypomina najbardziej. Podobieństwo do matki było jednak oczywiste.

Rodzice nadali dziecku imiona: Karol Józef.

Według przekazów rodzinnych imię Karol było na cześć Karola Habsburga, a Jozef miało zostać nadane na cześć cesarza Franciszka Jozefa. W rodzinie Wojtyłów silna była sympatia do tych austriackich władców. Czy jednak taka była motywacja nadania tych imion – trudno dziś powiedzieć. Imię Jozef równie dobrze mogło być nadane na cześć marszałka Jozefa Piłsudskiego. W rodzinie wojskowego takie skojarzenie wydawało się oczywiste. Tym bardziej że do tej postaci odwoływał się później w swoich wypowiedziach sam Papież. Wreszcie istnieje prawdopodobieństwo, że Emilia, która darzyła kultem świętą Rodzinę z Nazaretu, pragnęła, by jej syn za patrona miał św. Jozefa.

*

Miesiąc po narodzinach chłopca, 20 czerwca, rodzice zanieśli go do kościoła, na chrzest. Ponieważ ojciec dziecka był zaprzyjaźniony z kapelanem wojskowym księdzem Franciszkiem Żakiem, to właśnie jego, a nie miejscowego proboszcza, poprosił, by ochrzcił syna.

Rodzicami chrzestnymi Karola Jozefa zostali: siostra matki Maria Anna Wiadrowska oraz Jozef Kuczmierczyk, szwagier Emilii. Nie przetrwały natomiast żadne źródła, które by odpowiedziały na pytanie, czy w uroczystości chrztu uczestniczył ktoś z rodziny Wojtyłów.

Metryka chrztu Karola Jozefa, spisana po łacinie, zachowała się do dziś. Przechowywana jest w parafii Ofiarowania Najświętszej Maryi Panny w Wadowicach. W starej księdze widnieje zapis: „Karol Jozef Wojtyła, syn Karola i Emilii Kaczorowskiej, urodzony 18 maja 1920 roku i ochrzczony 20 czerwca 1920 roku. Rodzice chrzestni: Jozef Kuczmierczyk – kupiec, i Maria Wiadrowska”[2].

W Księdze chrztów z 1920 roku zapisano w języku łacińskim: „Karol Jozef Wojtyła, syn Karola i Emilii Kaczorowskiej, ur. 18 maja 1920 r.; ochrzczony 20 czerwca 1920 r. Rodzice chrzestni: Jozef Kuczmierczyk i Maria Wiadrowska. Ochrzcił Franciszek Żak, kapelan wojskowy”.

Pod tym zapisem chrztu pojawiały się sukcesywnie kolejne adnotacje, o diakonacie i święceniach kapłańskich, biskupich, aż wreszcie ostatni: „16 X 1978 papież Jan Paweł II”[3].

Po latach Ojciec Święty wspominał:

„Kiedy patrzę wstecz, widzę, jak droga mojego życia poprzez środowisko tutejsze, poprzez parafię, poprzez moją rodzinę, prowadzi mnie do jednego miejsca, do chrzcielnicy w wadowickim kościele parafialnym. Przy tej chrzcielnicy zostałem przyjęty do łaski Bożego synostwa i wiary Odkupiciela mojego, do wspólnoty Jego Kościoła w dniu 20 czerwca 1920 roku. Chrzcielnicę tę już raz uroczyście ucałowałem w roku tysiąclecia chrztu Polski jako ówczesny arcybiskup krakowski. Potem uczyniłem to po raz drugi, jak przypomniał ksiądz prałat, na 50. rocznicę mojego chrztu, jako kardynał, a dzisiaj po raz trzeci ucałowałem tę chrzcielnicę, przybywając z Rzymu jako następca św. Piotra”38. Przyjście na świat syna Emilii zbiegło się z wielkimi wydarzeniami historycznymi. W tym samym dniu, kiedy w Wadowicach urodził się Karol Wojtyła, Warszawa witała marszałka Jozefa Piłsudskiego – zdobywcę Kijowa. Tę radosną wieść do domu przy Kościelnej przyniósł mąż Emilii, wśród wojskowych bowiem było już głośno o tym, że Polacy odparli Armię Czerwoną, zmieniając w ten sposób bieg dziejów. Sam Ojciec Święty powiedział później: „Wiecie, że urodziłem się w roku 1920, w maju, w tym czasie, kiedy bolszewicy szli na Warszawę. I dlatego noszę w sobie od urodzenia wielki dług w stosunku do tych, którzy wówczas podjęli walkę z najeźdźcą i zwyciężyli, płacąc za to swoim życiem”[4].

Milena Kindziuk, Matka Papieża, Wydawnictwo ZNAK 2013


[1] Przemówienie Jana Pawła II wygłoszone 18 maja 1997 w parafii pod wezwaniem św. Atanazego w Pietralata.

[2] Księga chrztów parafii w Wadowicach, t. 4, s. 149, poz. 671.

[3] Jan Paweł II, Wadowice, 7 czerwca 1979.

[4] Jan Paweł II, Słowo wygłoszone na cmentarzu w Radzyminie, 13 czerwca 1999 roku.