„Są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało poczęte z in vitro. Bo ma dotykową bruzdę, która jest charakterystyczna dla pewnego zespołu wad genetycznych”. Wypowiedź ks. Franciszka Longchamps de Beriera, a zwłaszcza burza, jaką wywołała, pamiętają chyba wszyscy. Kapłan w wywiadzie dla „Uważam Rze” mówił, że in vitro nie niesie dobra i jest „większym zagrożenie niż jakąkolwiek szansą”. Ks. Longchamps de Berier został zrównany z ziemią, nazwano go barbarzyńcą i ignorantem, a przede wszystkim zarzucono mu stygmatyzowanie dzieci poczętych metodą in vitro.

„To jest dziecko, które nie ma połowy głowy, ma mózg na wierzchu, ma wiszącą gałkę oczną, ma rozszczep całej twarzy, nie ma mózgu w środku i będzie umierało przez najbliższy miesiąc albo dwa, bo ma zdrowe serce i zdrowe płuca, aż umrze w końcu z powodu jakiegoś zakażenia” - tak dziecko z in vitro, którego aborcji odmówił prof. Bogdan Chazan opisał inny lekarz, prof. Romuald Dębski ze Szpitala Bielańskiego. Tej jednak wypowiedzi opinia publiczna nie uznała za barbarzyńską, a prof. Dębski nie został posądzony o stygmatyzację dziecka z in vitro.

Abstrahując jednak od podwójnych standardów, jakimi posługują się media głównego nurtu, warto z całą mocą podkreślać, że dziecko, którego abortować nie chciał Chazan, a którego liczne wady i deformacje opisywał Dębski, było właśnie dzieckiem poczętym metodą in vitro. Ten drugi lekarz, bezlitośnie obnażając defekty swojego pacjenta, odbierając mu prawo do szacunku i godności, nie dostrzegł w nim człowieka, którego zobaczył ten pierwszy. Z czego bowiem wnikała odmowa prof. Chazana, za którą poniósł tak ogromne konsekwencje? Właśnie z faktu, że w ciężko chorym i jeszcze maleńkim dziecku zobaczył człowieka, któremu należy się godność, szacunek a wreszcie prawo do życia.

Przy okazji awantury wywołanej wypowiedzią ks. Longchamps de Beriera, obrońcy produkcji dzieci na szkle (bo jakże inaczej nazwać tę metodę?) oburzali się przeogromnie na Kościół za to, że piętnuje dzieci z probówki. Teraz ci sami ludzie oburzają się na Kościół za to, że jednak dostrzegł człowieka w dziecku z in vitro, nawet pomimo jego rozlicznych defektów i chorób, i bronił jego prawa do życia. To właśnie ludzie Kościoła nie potraktowali tego dziecka jak wadliwego produktu in vitro, który – z powodu owego wybrakowania – należy unicestwić. Owszem, Kościół naucza, że sztuczne zapłodnienie jest moralnie niegodziwe, ale jednocześnie z bezwarunkowym szacunkiem traktuje dzieci, które w efekcie tej metody zostały powołane do życia. I jednocześnie tak mocno przestrzega przed in vitro, by podobne sytuacje się nie powtarzały.

Tymczasem głos ten jest całkiem lekceważony. Do konsultacji społecznych trafia szalenie liberalny projekt o „leczeniu niepłodności metodą in vitro”. Czy wszyscy ci, którzy tak się nim zachwycają, są gotowi na to, że owocem tego programu będą nie tylko piękne, pulchne, różowe bobaski? Nie życzę żadnej z matek, która decyduje się na sztuczne zapłodnienie tego, by jej dziecko było chore, ale należy zapytać te kobiety, czy mają świadomość tego, na jak wielkie ryzyko się decydują.

To wbrew pozorom szalenie ważne pytanie, na które warto odpowiedzieć sobie zanim okaże się, że rozwijające się w łonie matki dziecko nie spełnia jej oczekiwań. Oczekiwań matki, ojca, oczekiwań społecznych. Bo powinno być przecież zdrowe, silne, a najlepiej jeszcze pozbawione wszelkich defektów i skaz. Tyle tylko, że taka logika(?) w prostej drodze prowadzi do eugeniki, czyli przyznawania prawa do życia określonym jednostkom, spełniającym mocno wyśrubowane kryteria. Ile takie podejście ma wspólnego z człowieczeństwem? Obawiam się, że niewiele i ośmielam postawić tezę, że miarą naszego człowieczeństwa jest dostrzeżenie człowieka właśnie w tym chorym i niepełnosprawnym człowieku.

Owszem, w tej sytuacji mamy jeszcze do czynienia z życiem dwóch innych istot ludzkich – matki i ojca, dla których stan zdrowia ich dziecka wiąże się z niesamowitym bólem i cierpieniem. I nie chodzi wcale o to, by oskarżać rodziców o chęć zamordowania swojego dziecka, epatować ekskomunikami czy moralizować. Tu potrzeba raczej miłosierdzia i miłości, także względem nich. Nikt, kto nie stanął w obliczu podobnej sytuacji, nie jest w stanie zrozumieć tego, co przeżywali tamci rodzice. Zamiast czyjejś oceny, potrzeba im raczej wsparcia i zrozumienia. Ale fundamentem tego zrozumienia nie może być przecież negacja prawa do życia dziecka.

Aborcja dziecka, które umrze wkrótce po narodzeniu nie jest żadnym rozwiązaniem. Jasne, matka nie musi w takiej sytuacji „poświęcać” kilku miesięcy swojego cennego życia na noszenie w łonie dziecka, które i tak nie będzie żyło. Może się go pozbyć, żeby szybciej zajść w kolejną (może tym razem całkiem zdrową?) ciążę. Takie rozwiązanie jest jednak drogą na skróty, a ta – jak wiadomo – często okazuje się znacznie gorsza, niż to się nam na początku wydaje.

Czy nie lepiej jest pozwolić takiemu dziecku urodzić się i odejść śmiercią naturalną, niż do końca swoich dni żyć ze świadomością, że odebrało się życie własnemu dziecku, ciału ze swojego ciała i krwi ze swojej krwi? Niektórzy pewnie powiedzą, że nie ma żadnych wyrzutów sumienia, jeśli usunęło się tylko „zarodek” albo „wybrakowany produkt” maszynki, jaką jest in vitro. Ale to nieprawda. Nie trudno znaleźć dziś kobiety, które po latach mówią, że bardzo żałują aborcji. Albo takie, które – mimo tragicznych prognoz lekarzy – decydują się na urodzenie dziecka, które... okazuje się prawie całkiem zdrowe.

Aborcja, w krótszej perspektywie, wydaje się rozwiązaniem łatwiejszym, ale tak naprawdę tylko urodzenie takiego dziecka, śmierć i jego pogrzeb są jedyną drogą, aby pogodzić się z bólem, stratą, cierpieniem. Nie bez przyczyny psychologowie mówią o pewnych fazach żałoby, jakie przechodzimy po stracie kogoś bliskiego. Decyzja o aborcji znacznie komplikuje przeżycie żałoby.

Dlatego należy przyjąć, że stanowisko prof. Chazana, czy szerzej – Kościoła katolickiego, jest dyktowane tylko i wyłącznie współczuciem dla cierpiących rodziców i szacunkiem dla człowieka, bez względu na jego położenie. To także efekt troski i forma duchowej pomocy dla tych, którzy jej bardzo potrzebują, choć nie zawsze zdają sobie z tego sprawę.

Marta Brzezińska-Waleszczyk

(Współpraca Monika Grzesik)