Tylko życie zgodne z zasadami religijnymi oraz wychowanie do wierności i wstrzemięźliwości – to jedyna droga dla młodych ludzi. Propagowanie rozwiązłości seksualnej pod hasłem edukacji to jedno wielkie kłamstwo. Kłamstwo, którym polskie dzieci chce karmić resort edukacji.

Zdaniem MEN-u jest szansa, by edukację seksualną w Polsce stworzyć na nowo. Na nowo, czyli zgodnie z wytycznymi organizacji, które za cel stawiają sobie demoralizację dzieci i młodzieży. Demoralizację, która wiąże się z wcześniejszą inicjacją seksualną, rosnącą liczbą młodocianych matek czy coraz większą liczbą przypadków zachorowań na choroby przenoszone drogą płciową.

Pod tym względem zaczynamy doganiać Europę Zachodnią. Tam  już co trzecia osoba między 15. a 24. rokiem życia jest zarażona chorobami wenerycznymi. Optymizmem nie napawają także dane zza oceanu, które przytacza amerykańska lekarz pediatra Meg Meeker. „Jedna piąta Amerykanów powyżej 12. roku życia ma narządy rodne zarażone wirusem herpes. Ponad 40 proc. dziewcząt w wieku od 14 do 17 lat doświadcza niechcianego stosunku płciowego, głównie z powodu lęku przed gniewem swoich chłopaków. Jeśli nastolatka miała czterech partnerów seksualnych i jej chłopak też miał cztery partnerki, oznacza to, że „współżyła” ona z piętnastoma osobami. Corocznie odnotowuje się od pięciu do sześciu milionów nowych zakażeń wirusem brodawczaka ludzkiego (HPV). Jeśli dziewczyna zażywa doustne środki antykoncepcyjne przez ponad pięć lat, prawdopodobieństwo, że zachoruje na raka szyjki macicy, wzrasta czterokrotnie. Aż 90 proc. osób zarażonych wirusem herpes typu 2 nie jest tego świadomych”.

W Polsce wskaźniki również rosną. Na oddziałach wenerologicznych nie dziwią już zarażone nastolatki. – Mamy prawdziwy wysyp ofiar ryzykownego seksu wśród nastolatków – mówi „Newsweekowi” prof. Andrzej Kaszuba, krajowy konsultant ds. wenerologii i dermatologii.

[koniec_strony]

„Newsweek” przytacza historię gimnazjalistek, dla których kontakty seksualne, głównie oralne i analne, skończyły się tragicznie. I choć mogą one mrozić krew w żyłach, są jednak ciągle wyjątkiem, a nie normą. Choć nie sposób przejść obojętnie obok statystyk pokazujących rosnącą liczbę przypadków kiły, chlamydii czy rzeżączki. Zmiany chorobowe obejmują nie tylko narządy rodne, ale coraz częściej błony śluzowe jamy ustnej czy język. Winą za to tygodnik obarcza oczywiście brak edukacji seksualnej. Autorki zamieszczonego w „Newsweeku” tekstu „Dziewice idą do nieba” pod dyktando „Pontonu” postanowiły uderzyć w wychowanie do życia w rodzinie. W ten sposób chcą przekonać rodziców i młodzież, że tylko edukacja seksualna w wersji propagowanej przez lewackie organizacje zatrzyma zachorowalność na choroby przenoszone drogą płciową, podniesie świadomość młodzieży i zniechęci ich do podejmowania ryzykownych działań.

Tymczasem wystarczy zerknąć choćby na dane brytyjskie. W Wielkiej Brytanii od lat dominuje edukacja seksualna zorientowana na korzystanie z antykoncepcji. Doktor Szymon Grzelak, który na co dzień zajmuje się promocją wstrzemięźliwości seksualnej wśród młodzieży, w wykładzie „Profilaktyka ryzykownych zachowań seksualnych młodzieży” wygłoszonym w Senacie przytacza brytyjskie dane: „To najwyższy procent ciąż nastolatek w Europie Zachodniej, bardzo duży wzrost zachorowań na HIV, bardzo wysoki wzrost zachorowań przenoszonych drogą płciową; szczególnie silny wzrost wśród młodzieży. Obrazuje to bardzo wyraźnie niepowodzenie profilaktyki Wielkiej Brytanii”.

Autorki tekstu w „Newsweeku” nawet się nie zająknęły, że tak naprawdę powodami coraz większej liczby przypadków kiły, chlamydii czy rzeżączki wśród młodych ludzi są bardzo łatwy dostęp do pornografii, czy lansowany wszem i wobec seks bez zobowiązań. Zwraca na to uwagę prof. Janet Smith, która wykłada etykę życia w Sacred Heart Major Seminary w Detroit. W swoim wykładzie „Antykoncepcja; dlaczego nie?”, który tylko w USA rozszedł się w blisko milionowym nakładzie, mówi wprost: „Żyjemy dzisiaj w świecie, w którym mówi się o przygodnym, okazjonalnym seksie. (…) Przygodny seks jest bardzo rozpowszechniony w naszej kulturze. Kiedyś ludzie uważali, że nie powinno się iść do łóżka z kimś, kogo się nie kocha. Nie powinno się iść do łóżka, jeśli się nie jest gotowym na dzieci. A na dzieci jest się gotowym po ślubie. To bardzo proste rozumowanie. Ludzie uważali, że seks, dzieci i małżeństwo to umowa wiązana. I nietrudno zrozumieć uzasadnienie, jakie się za tym kryło. W naszej kulturze uważamy dzisiaj, że rodzenie dzieci i seks to dwie zupełnie różne sprawy. Dziś jest oczywiste, że nie trzeba być gotowym na dzieci, kiedy idzie się z kimś do łóżka. Jest oczywiste, że aby pójść z kimś do łóżka, nie trzeba być zakochanym. Żeby mieć dzieci, nie trzeba być po ślubie. Żeby mieć dzieci, nie trzeba nawet iść do łóżka!”.

Takie postawy promują przede wszystkim media: „Oglądając całymi godzinami programy i seriale telewizyjne, wiele samotnych kobiet dochodzi do wniosku, że jeśli nie będą naśladowały bliskiego nimfomanii postępowania Samanthy Jones z serialu „Seks w wielkim mieście”, nie będą mogły powiedzieć o sobie, że mają (…) „wszystko co trzeba i chipsy gratis” (…) Jeśli pofolgują sobie i zaczną skakać z łóżka do łóżka i z jednego związku w drugi jak inteligentna i znająca się na seksie Sam, to doświadczą wolności i szczęścia” – pisze Teresa Tomeo w książce „Twój nowy styl”. Warto dodać, że „Seks w wielkim mieście” to ulubiony serial nastolatek. I wszystko jasne. Tyle że życie to nie film, o czym niejedna dziewczyna brutalnie się przekonała. Konsekwencje przebytej choroby wenerycznej wiążą się choćby z bezpłodnością.

„Newsweek” za „Pontonem” wyśmiewa podręcznik do wychowania do życia w rodzinie, na przykład fragment o prezerwatywach: „nie zapobiegają większości chorób przenoszonych drogą płciową”. „Zachodnie dzieci doskonale wiedzą, że bez prezerwatywy nie uprawia się żadnej miłości, także tej oralnej. A młode Polki idą na żywioł” – przekonuje w „Newsweeku” dr Grzegorz Południewski. Tymczasem wystarczy zajrzeć choćby do pisma „Lancet”, by przekonać się, że rozpowszechnienie prezerwatywy czy antykoncepcji hormonalnej wbrew pozorom sprzyja rozprzestrzenianiu chorób wenerycznych. „Zakładano, że propagując prezerwatywy spowoduje się, że ludzie będą wierzyli w ich skuteczność i że więcej osób skorzysta z nich i uniknie zakażeń. Nie przewidziano, że ludzie poczują się bezpieczniej i będą mieli więcej kontaktów seksualnych, więcej partnerów seksualnych i więcej osób w rezultacie się zakazi – w wyniku ograniczonej skuteczności prezerwatywy” – przekonuje za „Lancetem” dr Grzelak.

Czy możemy więc w jakiś sposób ochronić nasze dzieci? Możemy, poprzez kształtowanie postaw wstrzemięźliwości i wierności. Realizowane choćby w Stanach Zjednoczonych tzw. programy czystościowe opóźniają inicjację seksualną, a także zdecydowanie ograniczają podejmowanie przez młodzież ryzykownych zachowań seksualnych. Nie bez znaczenia jest także religia. Dowodzą tego dane przytaczane przez dr Wiktorię Wróblewską z Instytutu Demografii SGH: „Jeżeli religia nie ma żadnego znaczenia, liczba osób, które podjęły współżycie, jest bardzo duża, odsetek mężczyzn i kobiet wynosi 70%, a nawet więcej. Jeżeli religia ma duże znaczenie, te proporcje się odwracają. Także liczba partnerów, która, jak wiemy, ma związek z możliwością zarażenia, zwiększa się w przypadku, gdy religia nie ma żadnego znaczenia”.

Seks – to nie jest slogan reklamowy firmy Nike „Just do it” – „Po prostu zrób to”. To nieodłączny element relacji opartych na bliskości i miłości – uważa dr John T. Chirban, autor poradnika „Jak rozmawiać z dziećmi i młodzieżą o seksualności”. A taką wiedzę przekazać mogą wyłącznie kochający rodzice, a nie ideologiczni edukatorzy. 

Małgorzata Terlikowska