Pamiętasz ten dzień, w którym urodziła się Zuzia?

Pamiętam... Bardzo dobrze pamiętam. To była niedziela, jak każda inna. Od rana Ania mówiła, że nie czuje ruchów dziecka, i że jest zaniepokojona. To był dwudziesty piąty tydzień ciąży. Ale jak sobie wyobraziłem użeranie się na izbie przyjęć, walkę o ustalenie, czy wszystko jest ok, to mnie to przeraziło, i – jak to ludzie – zaczęliśmy się przekonywać, że czasem tak jest i postanowiliśmy, że zaczekamy do poniedziałku. A powinniśmy pojechać od razu. Dopiero, gdy ten stan zaczął się przedłużać, po kilku godzinach pojechaliśmy na izbę przyjęć. Pod KTG okazało się, że tętno dziecka jest bardzo nierówne, pokazuje się i spada. Wówczas lekarze od razu zdecydowali, że Ania musi natychmiast wjechać na stół, bo ciążę trzeba zakończyć.

Myśleliście kiedyś o tym, że gdybyście wtedy pojechali do szpitala wcześniej, to mogłoby być lepiej?

Być może by było. Ale my wiemy, że to, w jakim stanie jest teraz Zuzia, zadecydowało się później, już po jej narodzinach. Znam wcześniaki z 25 tygodnia, które teraz są w wieku mojej córki, i są zdrowe. U nas już po narodzinach doszło do perforacji jelit i wielokrotnego niedotlenienia mózgu. Nie chcę o to nikogo oskarżać, bo to często był splot rozmaitych okoliczności. Takie dziecko trzeba odpowiednio karmić, trzeba mu dać mleko matki, ale nie może go być za dużo. Zuzi podano za dużo pokarmu, jelita nie wytrzymały i doszło do ich pęknięcia. To był pierwszy krytyczny moment w jej życiu. Ona wtedy mogła od nas odejść. Ale udało się ją uratować, była interwencja chirurgiczna i wróciliśmy do siebie. Już wiedzieliśmy, że ona ma przetokę, że jelita przestały funkcjonować. To był kolejny – po porodzie – moment, w którym doszło do niedotlenienia mózgu, do zapaści. W następnym miesiącu, gdy trzeba ją było przewieźć do następnego szpitala, to się wydarzyło po raz drugi. Z idiotycznego, prozaicznego powodu. Winda się zacięła. I z tej windy trzeba ją było wyciągać, razem z inkubatorem i respiratorem. Trzeba było przejść na ręczną respirację, to wszystko też jej nie pomogło. Kogo mamy za to winić? To są przecież kolejne sekundy, w których jej mózg doznawał nieodwracalnych uszkodzeń. Ale ona z tego wyszła. I jeszcze jedna, druga sepsa. Przyczyn jej stanu była więc masa.

A jaki to jest stan?

Zuzia nie panuje nad swoim ciałem, cały czas leży, nie mówi, nie widzi, bo niewypełnione przestrzenie w jej mózgu są tak duże, że naciskają na nerwy wzrokowe. Może polegać tylko na słuchu i węchu. Trzeba ją karmić przez gastrostomię, taką specjalną rurkę wprowadzoną do brzucha, bo ona nie umie przełykać. Cały czas trzeba ją rehabilitować, codziennie, żeby jej mięśnie pracowały. Dzięki temu, że ćwiczymy, ona jest dzisiaj w bardzo dobrej formie, mięśnie są rozćwiczone i nie widać, gdy się na nią spojrzy, że to jest chore dziecko.

Zuzia jest świadoma?

To jest pytanie, na które chcielibyśmy poznać odpowiedź. Ale myślę, mam nadzieję, że tak. Ona się uśmiecha, jak słyszy kroki Ani czy moje. Kiedy w szpitalu do niej wchodziłem, to się uśmiechała, a jak wchodził lekarz, to nie. Jak wracam do domu z pracy, czy kiedy jej starszy brat wraca ze szkoły, to też się uśmiecha. Ona wie, kiedy jest bezpieczna, a kiedy nie jest, płacze. Dlatego wydaje mi się, że ona dużo rozumie, ale jest uwięziona we własnym ciele. Nie ma wpływu na to, jak poruszają się jej ręce i nogi.

 

Ile dni trwało to wszystko, te pierwsze decydujące dni?

Kwartał.

A wy nic nie wiedzieliście?

Lekarka nam powiedziała, że może być źle. Ona nic przed nami nie ukrywała, mówiła, że takie dzieci odchodzą. Ale w nas nie było czarnowidztwa, a nadzieja. To był czas, kiedy bardzo się do siebie zbliżyliśmy jako małżeństwo, jak mąż i żona.

Właśnie wtedy, nad tym inkubatorem?

Tak. Cała ta sytuacja bardzo nas do siebie zbliżyła. Myśmy byli wtedy na takim etapie swojego życia, że próbowaliśmy składać do kupy to, co wcześniej rozwaliliśmy. Jakiś czas przed urodzeniem Zuzi zastanawialiśmy się nawet nad rozstaniem. Nasze małżeństwo było w rozsypce, ale w pewnym momencie zdecydowaliśmy się o siebie zawalczyć. I wtedy pojechaliśmy na kurs Filip, żeby zacząć na nowo budować nasze małżeństwo. Ten kurs to jest bardzo mocne przeżycie duchowe, i to był punkt zwrotny w naszym życiu. Od niego zaczęła się nasza przemiana, ale też koszmarna walka duchowa. Chwilę później Ania zaszła w ciąże, ale ją poroniła, a potem do szpitala – na kilka tygodni – trafił nasz najstarszy syn. W międzyczasie straciłem pracę, trzeba było szukać nowej, a na koniec Ania zaszła w ciąże i urodziła się Zuzia. To był ciąg przeszkód po tym, jak powiedzieliśmy Bogu tak...

Szatan się wkurzył...

… dzisiaj tak to rozeznajemy. Zaczęła się walka o nas między dobrem a złem. Szatan miał już nas na widelcu i nagle nas stracił, i zaczął walczyć.

Wywinęliście się spod wideł?

Wywijamy się do tej pory. To wciąż trwa, bo z szatanem jest jak z mafią, jak do niej raz wstąpisz, to bardzo trudno z niej wyjść. Ale gdy Zuzia się urodziła, to był już moment, kiedy wiedzieliśmy, że chcemy być ze sobą, że jesteśmy dla siebie najważniejsi na świecie, że walczymy o siebie, i wspólne godziny walki o jej życie nieprawdopodobnie nas do siebie zbliżyły.

To nie jest typowe, bo wiele małżeństw zaczyna się wzajemnie obwiniać i w efekcie oddalają się od siebie.

Mnie już na początku ktoś mądry powiedział, żebym nie obwiniał o to ani żony, ani siebie. Często w takiej sytuacji rodzice pytają też o to, za jakie grzechy ich to spotkało, za co Pan Bóg tak ich karze? Takie pytania też sobie zadawałem, ale wtedy zawsze przychodziła odpowiedź, że musimy przejść przez ten trudny moment dla jakiegoś celu. Pan Bóg dopuszcza ból, nieszczęście, z jakiegoś powodu, a człowiek często poznaje go po latach.

A wiesz już jaki to był cel?

W pełni nie wiem. Ale wiem, że tylko dzięki Zuzi mogliśmy się w pełni do siebie zbliżyć. Ona była jedynym sposobem, żeby odbudować nasze małżeństwo. I tak jest do tej pory. Już pięć lat minęło od jej narodzin, ale ona nas nadal buduje.

Zuzia jest więzią?

Zuzia jest więzią między nami, ale po Zuzi przyszedł Tomek, i on wprowadził w nasze życie równowagę. Często rodziny, w których są dzieci niepełnosprawne, koncentrują się tylko na nich, zapominając o zdrowych. U nas pewnie by było tak samo, myśmy też bardzo mocno skoncentrowali się na Zuzi, zapominając o starszym Filipie, ale przyszedł Tomek, który uzdrowił relacje.

Nie baliście się kolejnego dziecka?

Myśmy o nim nie decydowali (śmiech). To jest największy prezent od Pana Boga. Wiele osób mówiło nam, że to jest nagroda dla nas. I ja też bym tak powiedział. Chłopak jest zdrowy, świetnie się rozwija, daje nam dużo radości. Dzięki niemu Ania mówi, że znowu poznała smak piaskownicy. Gdy była z Zuzią w ciąży, to miała wciąż nadzieję, że za chwilę będzie znowu chodzić do piaskownicy. I nie było jej to dane, a Tomek jej to przywrócił, spełnił jej marzenia. Ja bardzo długo nie chciałem mieć dzieci, to było jedno z nieporozumień, które rozbijało nasze małżeństwo, bo ja byłem zamknięty na życie. Dzisiaj uważam, że to był mój ogromny błąd. Ale po tym, jak powiedzieliśmy sobie „tak” na nowo, to zmieniłem swoje myślenie. Ale dzisiaj bardzo często sobie myślę, że gdyby nie tamta moja wcześniejsza postawa zamknięcia na życie, to może dzisiaj cieszyłbym się trójką wspaniałych dzieciaków. Czuję się czasem jak Mojżesz, który zwątpił i nie wszedł do Ziemi Obiecanej i pozostał na pustyni...

czujesz się, jakbyś był na pustyni?

Tak. Wiem, na czym polega szczęście wielodzietnej rodziny. Olbrzymie szczęście. Wiem to, bo doświadczam. Ale jednocześnie mam poczucie, że nie możemy w pełni żyć tym szczęściem. Nie możemy razem pojechać w piątkę na wakacje. Zuzia jest dzieckiem neurologicznym, więc źle znosi podróże, wymiotuje, denerwuje się. Jazda samochodem bardzo ją denerwuje. W zapachach i dźwiękach domu czuje się najlepiej, więc zmiany otoczenia ograniczamy do minimum. Nie możemy nawet wyjechać na weekend. Czasem zdarza nam się wyjechać do rodziców, bo tam możemy być dłużej. A każdy nasz wyjazd to konieczność zorganizowania opieki dla niej. Zazwyczaj są to rodzice mojej żony. Bardzo kochają Zuzię. I jak już pojedziemy to i tak mamy poczucie, że ona powinna być z nami, bo jesteśmy rodziną. To jest dla nas trudne i smutne. Wiemy, jak by było gdybyśmy pojechali razem, ale nie możemy tego zrobić.

Modliliście się w tym czasie?

Pojawienie się Zuzi było ogromnym zwrotem duchowym. Nie przeżywaliśmy jakiegoś buntu wobec Boga. Nie krzyczeliśmy na Boga. Bardziej odczytywaliśmy to jako wskazanie, że powinniśmy się zjednoczyć i odkryć w tym nowym losie siłę. Mam wrażenie, że nasze otoczenie było bardziej zbuntowane niż my. Często słyszeliśmy od ludzi: „dlaczego akurat wy”, „ale macie przerąbane”. A my nigdy nie podchodziliśmy do tego jak do kary. Mnie bardzo szybko przychodziły do głowy obrazy z Ewangelii. Jezusa, który niesie krzyż, i Szymona z Cyreny, który został wybrany z tłumu, żeby Mu pomóc. Nasza Zuzia to taki Jezus ukrzyżowany, człowiek całkowicie zdany na pomoc innych. A nas Pan Bóg wybrał na Cyrenejczyka, który ma jej pomagać. I te obrazy z Ewangelii, świadomość, że Zuzia ratuje nasz związek, one pomogły przejść przez trudny moment. Nad inkubatorem zaczęliśmy się też modlić. Wcześniej nigdy razem się nie modliliśmy. Oboje pochodzimy z katolickich rodzin, przyjmowaliśmy sakramenty, w niedzielę chodziło się na mszę, ale nie było w tym żywej relacji z Bogiem. To było chrześcijaństwo tradycyjne, ale nie przeżywane specjalnie głęboko. I Zuzia pokazała nam, czym jest wiara, ale także jak piękne jest życie.

???

Wiesz, czasem były takie momenty, gdy stałem nad inkubatorem i zastanawiałem się, czy nie lepiej byłoby dla niej, żeby się nie męczyła, żeby odeszła. Ale ona nie chciała odejść. Inne dzieci obok niej umierały, a ona żyła i walczyła o życie. Więc widocznie nasza Zuzia ma jakieś zadanie, które musi wypełnić. I pierwszym, jaki przychodził nam do głowy, to było zjednoczenie nas wokół niej i wokół pozostałych dzieci. Myślimy tak do tej pory. Ona uratowała nasze małżeństwo, ponosząc gigantyczną ofiarę, oddała za nas swoje zdrowie. Ona zapłaciła ogromną cenę za to, że nasze życie jest teraz w takim, a nie innym miejscu, że różni się diametralnie od tego, którym żyliśmy sześć, siedem lat temu.

To znaczy?

Dzisiaj jesteśmy ludźmi, którzy mają zupełnie inne priorytety. Ja już nie mogę myśleć o tym, gdzie pojadę na wakacje albo kiedy kupię sobie nowy samochód, bo najnormalniej w świecie nie stać mnie na nowy samochód. Rehabilitacja Zuzi kosztuje tak dużo, że gdyby nie pomoc osób trzecich, nigdy nie dałbym sobie z tym rady. Na szczęście Bóg stawia na naszej drodze dobrych ludzi. Ja niczego nie mogę zaplanować. Raz, dwa razy w roku jesteśmy w Centrum Zdrowia Dziecka. Każda infekcja wywołuje u niej zapalenie płuc, a jak jest zapalenie płuc, to pojawiają się kolejne komplikacje. Dziecko zapada się w sobie i trzeba pomocy lekarzy. I oczywiście czasem nam tego brakuje. Jakościowo nasze życie się zmieniło. Ale ja dzięki temu poznałem, co oznacza posiadanie więcej niż jednego dziecka. Zmieniło się moje rozumienie rodziny, tego, co w niej jest najważniejsze. Wcześniej każde z nas miało swoje priorytety, swoich przyjaciół i swoje życie, a gdzieś z boku było to jedno dziecko. To nie była rodzina, ale związek, w którym każde ciągnęło w swoją stronę. A Zuzia wprowadziła wspólny cel i zbudowała nasze życie duchowe, nadanie mu celu. Jeden z lekarzy powiedział nam, że to, że Zuzia urodziła się w takim stanie, to jest przypadek jeden na milion, jakbyśmy w Totka wygrali, bo to był czysty przypadek, że ona się zawinęła w pępowinę. I to mi uświadomiło, jak wiele rzeczy jest ode mnie niezależnych. My wciąż jesteśmy uczeni, że wszystko jest od nas zależne, że jak będziemy zaradni, to sobie poradzimy w życiu. A to przecież nie zawsze jest prawda, bo wiele rzeczy jest od nas całkowicie niezależnych. Zuzia spowodowała, że dojrzeliśmy do tego, by to zrozumieć, i by odważyć się powiedzieć do Boga: „Boże, to Ty jesteś scenarzystą. Boże, w Twoje ręce oddajemy nasze życie”. My przecież nawet nie wiemy, ile będzie żyła Zuzia, ale oddajemy to Jemu.

Boicie się jej śmierci?

Teraz już nie. Pan Bóg postawił na naszej drodze ludzi, którzy nas przygotowali na to, że Zuzia może odejść do Boga, kiedy już spełni swoją misję. Teraz jest z nami, więc widocznie ma jeszcze sporo do zrobienia. Ale to, o czym mówię, to jest doświadczenie ostatnich kilku miesięcy. Wcześniej przez pięć lat nie przyjmowaliśmy do wiadomości, że ona może umrzeć, traktowaliśmy ją jak zdrowe dziecko, a przecież nikt nie zakłada, że jego zdrowe dziecko umrze. I dopiero mądrzy ludzie pokazali nam, że jej odejście do Boga nie będzie niczym strasznym, że ona zostanie w niebie naszą orędowniczką, bo będzie blisko Boga, i będzie nam szykować tam miejsce. Wierzącym jest łatwiej znieść taki los, bo nie jesteśmy sami, wiemy, że ktoś się nami opiekuje.

Ale mężczyźnie trudno jest przyjąć taką zależność od kogoś...

Tak. I to bardzo mnie zmieniło. Ja przez wiele lat myślałem, że wszystko ode mnie zależy, i niewiele mi wówczas wychodziło. A teraz, kiedy wiem, że mogę powierzyć Bogu pewne rzeczy, Bogu czy Matce Pana, to jest mi dużo łatwiej. Z Anią czuję się niekiedy jakbym chodził po wodzie, jak Piotr.

Dlaczego?

Opieka nad dzieckiem to jest wiele obowiązków, ogromny emocjonalny ciężar i wreszcie potworne koszty finansowe, ale od pięciu lat dajemy radę, nie popadliśmy w długi, zawsze znajdują się ludzie, którzy pomagają. I nie chodzi tylko o pieniądze, ale także o opiekę nad Zuzią. Jako pierwszy z ogromną empatią na moją sytuację zareagowali moi pracodawcy. Gdy dowiedzieli się, co się wydarzyło, powiedzieli mi, żebym zajął się rodziną, że firma beze mnie się nie zawali. A potem fundusz socjalny w mojej firmy zaczął pomagać mi w kupowaniu leków, rehabilitacji. I choć od tego momentu minęło pięć lat, to nadal mamy wsparcie. Nikt niczego mi nie wypomina. To jest bardzo ważne, żeby ludzie w takiej sytuacji mieli wsparcie

A Ty chciałeś kiedyś uciec?

Tak. Zwłaszcza kiedy między czwartą a piątą rano Zuzia zaczynała rozrabiać. Ale bywało, że chciałem uciec, gdy infekcja ciągnie się w nieskończoność, nic się nie poprawia, a moi koledzy zaczynają się zastanawiać, czy pójdą dziś po pracy na saunę czy na tenisa. I wtedy chciałem uciec do normalnego życia, chciałem zamiast siedzieć w szpitalu pójść z żoną do restauracji albo na basen. A zamiast tego siedziałem w szpitalu...

Jak to przezwyciężałeś?

(milczenie) Powierzałem to Bogu i miałem do Niego bardzo dużo zaufania. „Boże, jeśli postawiłeś mnie w tym miejscu, to znaczy, że masz w tym jakiś cel”. Bardzo dojrzałem jako ojciec i mężczyzna dzięki tej sytuacji. W naszych czasach chłopcy często nie są inicjowani do męskości, a sytuacja z Zuzią mnie inicjowała do pełnej męskości. Stary facet dzięki maleńkiemu dziecku stał się mężczyzną.

To wcale nie jest typowe...

Nie jest. Ale gdy w domu jest chore dziecko, to bardzo dużo zależy od mężczyzny. W szpitalach zawsze spotykam kilka samotnych matek z dziećmi, od których odszedł ojciec. Na pytanie dlaczego, odpowiedź brzmi, że nie wytrzymał i znalazł łatwiejsze życie. Te kobiety strasznie cierpią, bo brak im silnego ramienia mężczyzny, na którym mogłyby się chociaż wypłakać. A jeszcze bardziej boli, gdy widzę same dzieci, bez ojca i matki... Teraz, gdy byliśmy w szpitalu, w sąsiedniej sali leżała dziewczynka w takim stanie jak Zuzia. I całe dnie była sama.

Powiedziałeś, że dzięki Zuzi stałeś się mężczyzną, co to znaczy?

Odpowiedzialność, zmierzenie się z wyzwaniem. Mężczyźni muszą mieć wyzwania. Dla niektórych to jest przejazd rowerem przez pustynię, dla innych motocyklowa wyprawa, a ja mam niepełnosprawne dziecko. I to jest moje wyzwanie. Ja muszę być obok żony i Zuzi. Moja żona, gdy dzieje się coś złego, jest bardzo zmobilizowana, mocna, gotowa do walki, jak tygrysica. Ale gdy wracamy do domu, widać, ile ją to kosztuje, i wtedy przychodzi moment, gdy potrzebuje wsparcia mężczyzny. Ona się musi wypłakać, wykrzyczeć, podzielić się emocjami. Ale to dzielenie było specyficzne, bo oznaczało wykrzykiwanie pretensji do mnie, że ja wychodzę do pracy, a ona się musi męczyć, że ma trójkę dzieci, że ma dość, że chciałaby uciec. Długo uważałem, że to są pretensje do mnie, a dopiero później zrozumiałem, że to jest potrzeba wykrzyczenia żalu. A komu ma go wykrzyczeć jeśli nie mężowi. A gdy ona to wykrzykuje, to ja muszę to wziąć na klatę, a nie zaczynać się z nią wykłócać.

Proste to to nie jest.

Nie jest. Zajęło mi chwilę zanim to zrozumiałem.

Ile?

(śmiech) Myślę, że... cały czas się tego uczę. Cały czas mam jej ochotę powiedzieć, żeby się odczepiła, ale po chwili przychodzi refleksja, że lepiej ją przytulić i pokazać, że nie jest sama z tym wszystkim, i że może na kogoś zrzucić ten ciężar. Mężczyzna łatwiej radzi sobie z takimi sytuacjami.

I dlatego w szpitalach widzisz tyle samotnych kobiet?

Mówię o mężczyznach, a nie chłopcach. A może mówię o nas. Mnie łatwiej jest sobie z tym poradzić niż Ani. Ja wieczorem wezmę sobie gitarę i się odstresuję. A razem oddajemy to Bogu. „Boże, zabierz to ode mnie”. I Jezus to zabiera. Mamy ogromny kult do Maryi Królowej Pokoju. Ona rzeczywiście daje nam pokój. Naszym marzeniem jest wyjazd – wszyscy razem – do Medjugorie. Nie udało nam się jeszcze, ale wierzymy, że kiedyś uda nam się pojechać tam razem z Zuzią.

Z tego, co mówisz, wynika, że mężczyzna to dla Ciebie w gruncie rzeczy ojciec?

Tak, a nie ukrywam też, że nasza sytuacja pozwala mi wzrastać w ojcostwie. Gdy Ania idzie do szpitala z Zuzią, to ja mogę zostać z chłopakami i rozwijam się w męskości. Każdy mężczyzna powinien czasem zostawać sam ze swoimi dziećmi na takie ojcowskie weekendy. A my mamy ojcowskie tygodnie, i to jest zupełnie inne doznanie, niż gdy z nami jest mama. Niesamowite.

Zuzią też się zajmujesz?

Mój dzień wygląda następująco. Zuzia w nocy jest ze mną. Jeśli ma jakąś infekcję, to w płucach gromadzi się jej wydzielina, i trzeba ją w nocy ponosić. Czasem to jest pięć minut, czasem pół godziny, a czasem godzina. Trudne jest to, że mam świadomość, że tak będzie już zawsze, że ona z tego nie wyjdzie, że będę ją nosił tak na rękach aż do jej śmierci. A co będzie, gdy ona będzie cięższa i większa? Ja przecież będę musiał ją nosić. To są pytania, które wówczas zadaję Bogu.

A potem?

Wstaję o wpół do szóstej, staram się wstawać o wpół do szóstej, a przynajmniej budzik tak dzwoni. I zazwyczaj włączam wówczas drzemkę w telefonie. Zuzia nie daje długo pospać, budzi się około szóstej, trzeba jej podać leki, nakarmić ją, i staram się to ja robić. Po oporządzeniu Zuzi przygotowuję się do wyjścia do pracy. Ale razem z Zuzią. Gdy o 7 wychodzę z domu, wstaje żona... Wracam wczesnym popołudniem i staram się wieczorem przejąć opiekę nad Zuzią. To ja ją myję i usypiam. Na szczęście ona chodzi spać dość wcześnie, około 19, i możemy czas poświęcić chłopcom i sobie.

Czujecie się jeszcze mężem i żoną, bo to często jest kłopot w rodzinie z chorym dzieckiem?

Tomek jakoś przyszedł na świat (śmiech). Ale nie ma co ukrywać, że to bywa trudne. Wczoraj mieliśmy trzynastą rocznicę ślubu, a my nigdzie nie poszliśmy. Mieliśmy ochotę pójść do restauracji, ale osoba, która nam pomaga, nie mogła zostać z dziećmi. A do tego byliśmy tak zmęczeni, że nawet wieczorem nie posiedzieliśmy sobie.

Zamieniłbyś się z kimś innym na życie?

Byłbym hipokrytą, gdybym powiedział, że to jest takie życie, jakie sobie wymarzyłem. Oczywiście chciałbym mieć zdrowe dzieci, chciałbym, żeby Zuzia też była zdrowa. To, co dla innych jest normalne, to dla mnie marzenie. Żal mi, że nie możemy pojechać gdzieś całą paczką, w pięcioro. Ale nie zamieniłbym się z nikim, bo choć rozwiązań łatwych jest wiele, to ja nie chciałbym, żeby moja żona była kiedyś sama, jak te kobiety, które spotykam w szpitalach. Ale uwierz mi, że siłę dają też inni mężczyźni, których spotykam w szpitalach. To są fantastyczni mężczyźni.

Tacy mocni?

Właśnie nie. Bycie mężem kobiety, który ma niepełnosprawne dziecko, to niezwykłe wyzwanie. One są zazwyczaj tygrysicami, wciąż walczą, są niezrozumiane przez otoczenie, określane mianem histeryczek. I żeby to wytrzymać, trzeba wykształcić w sobie szczególne cechy. Jak popatrzysz na tych mężczyzn z boku, to zobaczysz takich misiów, którzy ze spokojem, miłością, przytulają, utulają awanturujące się kobiety. „Kochanie, ale chodź do mnie” – mówią, jak takie – z pozoru - „ciapy”. Ale w tej sytuacji, to jest najbardziej męski facet, jakiego można sobie wyobrazić, bo tylko przy takim mężczyźnie kobieta może wytrwać, bo on bierze jej frustracje na klatę.

A Ty się nigdy nie wykrzykujesz?

Biorę gitarę elektryczną i gram. To jest dla mnie odskocznia. I czasem jestem nieprzyjemny dla moich współpracowników. Kiedy Zuzia przechodzi kryzys zdrowotny potrafię być bardzo drażliwy w pracy, nerwowy...  Bardzo ich za to teraz przepraszam.... Ale bez Boga nie dałbym rady. Jemu powierzam trudności i On je rozwiązuje. Czysto po ludzku nie da się tego przetrwać, to się musi skończyć nerwicą, frustracją, ale kiedy wejdziesz w życie duchowe, to uświadamiasz sobie, że masz komu to wszystko oddać, że jest ktoś, kto cię wspiera, to jest o wiele prościej. I dlatego dajemy radę.

Rozmawiał Tomasz P. Terlikowski

Więcej o historii Piotra przeczytasz w 67 numerze Frondy. Już w czerwcu w księgarniach