Homilie i wystąpienia duchownych katolickich to jedna z głównych przestrzeni zainteresowania prorządowych mediów. Każdy bardziej eksponowany duchowny, który zdecyduje się na mówienie o Smoleńsku, jego znaczeniu duchowym czy patriotycznym, musi się liczyć z ostrym atakiem medialnym. Katarzyna Wiśniewska albo jej redakcyjni koledzy bez wątpienia poświęcą mu sporo miejsca w swojej gazecie, a media elektroniczne w odpowiednim świetle przedstawią homilię. Krótko potem niezawodny Cezary Michalski zajmie się egzegezą kazania i oznajmi (być może wraz z Agatą Bielik-Robson), że wpisuje się ono w nurt herezji smoleńskiej, która zagraża spoistości polskiego Kościoła i jest groźna dla duchowego rozwoju katolików. Na koniec być może biskup Tadeusz Pieronek podsumuje debatę prostym stwierdzeniem, że kaznodzieja jest „zaczadzony PiS-em”.


Tak silne zainteresowanie kaznodziejstwem ma jednak tylko jeden wymiar. Komentatorzy skupiają się jedynie na kapłanach „zaczadzonych” PiS-em, milczą jednak, gdy wśród duchownych pojawiają się ludzie „zaczadzeni” PO czy samym Donaldem Tuskiem. Ich interpretacje tragedii smoleńskiej są całkowicie przemilczane, a opisywanie przez nich Bronisława Komorowskiego czy Donalda Tusk jako posłanych nam przez Boga przywódców, którzy mają przygotować Polskę na jakieś wieczne szczęście, nie trafiają do opinii publicznej, choć potrafią wprowadzić w o wiele większe osłupienie niż mowy klasyfikowane przez prorządowe media do kategorii „sekty smoleńskiej”.


Pewnym wyjaśnieniem może być fakt, że wspomniani kaznodzieje należą do wspólnoty mniejszościowej, a mianowicie do Kościoła Bożego w Chrystusie. Dziennikarze mogliby zatem uważać, że nie warto się nimi zajmować, bowiem nikogo to nie zainteresuje. A jednak, choć rzeczywiście duchowni ci należą do marginalnego na polskiej mapie religijnej nurtu pentekostalnego, to jednak wbrew pozorom nie są wcale marginesem. Jeden z ich pastorów został posłem Platformy Obywatelskiej (chodzi o Johna Abrahama Godsona), a ich działalność otoczona jest opieką choćby prezydent Warszawy Hanny Gronkiewicz-Waltz, która nie tylko napisała wstęp do książki jednego z głównych „ideologów” zielonoświątkowego tuskizmu – Bogdana Olechnowicza, ale wprowadza też pastorów i wiernych tej wspólnoty na polityczne salony. Już choćby z tego powodu warto przyjrzeć się „teologii smoleńskiej” nurtu prorockiego w ruchu zielonoświątkowym.

 

Podział duchowy na PO i PiS

 

Fundamentem wstawienniczej (bo tak określić można ten nurt zielonoświątkowców) „teologii smoleńskiej” jest przekonanie, że w Polsce toczy się wielka wojna duchowa. Jej fronty pokrywają się z grubsza z tymi, które opisywane są przez media. Z jednej strony mamy więc niedobrych i ciemnych „pisiorów”, z drugiej – światłą i dobrą Platformę Obywatelską. Różnica polega na tym, że zielonoświątkowi kaznodzieje tę samą opinię wypowiadają w języku biblijnym. Ich kazania mówią zatem o starciu między domem Saula a domem Dawida. Saul symbolizuje w ich ujęciu fałszywą religijność, błędne rozumienie państwowości i odejście od Boga, Dawid jest natomiast posłany przez Boga, by przywrócić prawdziwą religijność, oddanie Bogu i wiarę. Za tymi ogólnymi, religijnymi sformułowaniami kryją się całkiem konkretne opinie polityczne. Otóż domem Dawida jest Donald Tusk i jego ekipa.


Nie wierzycie? To posłuchajcie, co mówił podczas Konferencji Krajowej Ruchu Polska dla Jezusa 18 września 2010 roku Bogdan Olechnowicz: „Bóg dał naszemu narodowi, nie boję się tego powiedzieć, przywódców o sercu Dawida. To nie jest deklaracja polityczna, to jest deklaracja duchowa. Kiedy Dawid został królem, bo Bóg tak chciał, to nie była polityka, to było Królestwo Boże, które przychodzi. Bóg dał temu narodowi przywódców o sercu Dawida. I Kościół, najlepszą rzecz, jaką może zrobić, to ich błogosławić. Nie wszystko musimy rozumieć i nie wszystko musimy wiedzieć, nie wszystkiego musimy być świadkami. Troszkę czasami trzeba zaufać temu, co Bóg wkłada w wasze serca. Zaufajcie nam. Jedyna rzecz, którą mamy zrobić w tym okresie, to modlić się i błogosławić”.


Nie trzeba być teologiem, by dostrzec, że rząd Donalda Tuska jest w tej mowie przedstawiany jak darowany Polsce przez Boga dar, a sam Donald Tusk do spółki z Bronisławem Komorowskim traktowani są już nie jak przywódcy państwa, ale niemal jak przedmioty kultu. I znów nie jest to przesada. Komentując bowiem wizytę Bronisława Komorowskiego w europejskich stolicach, Olechnowicz stwierdza wprost, że szacunek, jaki okazywany był polskiemu prezydentowi, wynika z Biblii. Otóż Komorowski reprezentuje „nowe serce narodu, któremu honory oddawać będą światowi przywódcy”. To nowe serce zostało Polsce dane – i tu tkwi klucz do tej swoistej „teologii smoleńskiej” – 10 kwietnia 2010 roku „jako dar z nieba”. „Myśmy na nie nie zasłużyli. Myśmy go nie wypracowali, ale On nam je dał. To nowe polskie serce, które wierzę, że się przyjmie”, mówił Olechnowicz o nowych władcach Polski po 10 kwietnia.


Nowe serce przeciwstawione jest w „teologii smoleńskiej” sercu staremu. Jego symbolem jest przede wszystkim Lech Kaczyński (a po śmierci brata także Jarosław Kaczyński). Tak jak telewizyjni komentatorzy i eksperci, tak samo również zielonoświątkowi kaznodzieje nie mają dla straszliwych bliźniaków ani jednego dobrego słowa.

/

„Duch obłędu niektórych dopada. Nie chcę używać nazwisk. Ale ten duch będzie jeszcze głębszy, bo Bóg osądza gnębiciela”, oznajmiał Olechnowicz i wzywał swoich wiernych, by spodziewali się jeszcze gorszych rzeczy ze strony domu Saula. Dlaczego? Bowiem podział między PiS-em a PO to podział między ludźmi, dla których „Chrystus jest dodatkiem do życia”, a tymi, „dla których On jest życiem”, między tymi, dla których liczy się „polityka kościelna”, a tymi, dla których „liczy się chwała Boża”.


Byłoby to nawet dość zabawne, gdyby nie to, że po naszym polskim Dawidzie nie widać jakiejś szczególnej pobożności, a termin jego ślubu wskazuje, że traktuje Chrystusa jako dodatek do kampanii, a nie istotę swojego życia.

 

Co się stało 10 kwietnia 2010 roku?

 

Kluczowym momentem w historii owej świętej wojny między domem Dawida a domem Saula była oczywiście katastrofa smoleńska. 10 kwietnia 2010 roku Bóg poniżył dom Saula i wyniósł dom Dawida – przekonują kaznodzieje. „10 kwietnia Bóg dał nam nowe serce, dał nowe serce temu krajowi. 10 kwietnia urodził się nowy naród. Stare serce Polski zostało uśmiercone”, głosi Bogdan Olechnowicz. W innym miejscu zaś uzupełnia: „10 kwietnia Bóg dokonał sądu. I tu chcę powiedzieć bardzo wyraźnie: w pierwszym rzędzie ten sąd dotyczył zwierzchności, która jest nad tym krajem”, zapewnia kaznodzieja swoich wiernych. Czym było owo stare serce Polski? Otóż była to Polska tradycyjna, religijna, zaangażowana w katolicyzm.


Ta stara Polska, której symbolem miał być Lech Kaczyński, nie była – zdaniem Olechnowicza – całkowicie zła. „Nie poddawajmy się tej pokusie, żeby myśleć, że to było całe złe. Nie. Ono nie było całe złe. Jestem przekonany, że było mnóstwo dobrych rzeczy. Ale to serce już było zmęczone. Już było sterane przez historię. Ono już było niezdolne do wielu rzeczy. Niezdolne było do przebaczenia, niezdolne było do pokory. Niezdolne było do widzenia Boga. Ono mogło tylko odbierać Boga na płaszczyźnie duszy i to tylko w kategoriach religijnych. I można by wiele o tym mówić. To serce było niezdolne do tego, żeby udźwignąć to, co Bóg ma dla tego kraju na nadchodzące miesiące i lata”, przekonywał kaznodzieja. Te zapewnienia nie zmieniają jednak faktu, że ostatecznie Olechnowicz nie widzi w „starym sercu Polski” nic, co powinno być przekazane dalej, zachowane dla następnych pokoleń...


Najlepszym na to dowodem, jego zdaniem, jest miejsce, gdzie został pochowany Lech Kaczyński i okoliczności jego pogrzebu, na który nie przyjechali przywódcy zachodni: „I wiecie o tym, że ten wulkan był bezpośrednią przyczyną, dla której te uroczystości pogrzebowe na Wawelu, które się odbyły, bo miały się odbyć, były zakłócone przez ten fakt, że nie przyjechali możni tego świata, którzy, jak Bóg mi powiedział, nie mogą złożyć tego pokłonu staremu sercu Polski. Bóg powiedział mi wtedy – weźcie mnie za słowo – że możni tego świata będą przyjeżdżać i patrzeć, jak się rozwija młode serce Polski. Nie będą mu oddawać pokłonu, bo pokłon tylko się należy wszechmogącemu Bogu, ale Bóg nie chciał dopuścić do tego, żeby został zbudowany ołtarz temu, co w ewidentny sposób próbował w naszym kraju osądzić. I czemu dał kres w swojej łasce i w swoim miłosierdziu. Dlaczego w miłosierdziu? Dlatego, że Bóg widzi, co przychodzi”, przekonuje Olechnowicz.


Jedyne, co przeszkadza nieco „prorokom” z Kościoła Bożego w Chrystusie w snuciu takich wizji, jest pochowanie Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Poniżony dom Saula nie powinien odbierać przecież takich honorów. Jednak i na to znalazła się teologiczna rada. „Ale chcę wam powiedzieć, że kiedy ja z takim argumentem stanąłem przed Panem Bogiem, Pan Bóg szybko to zbił i powiedział do mnie tak: «To jest najwłaściwsze miejsce dla tego serca, dlatego że stare polskie serce, które symbolizował w pewnym sensie Lech Kaczyński, musi być pochowane tam, gdzie jest jego historia». Jakbyście chcieli zrobić test prawdomówności tego, co mówię, to wejdźcie i wpiszcie sobie w Google «serce Polski», a wyskoczy wam Wawel! Jeśli nie wiecie, to wam powiem: O Wawelu mówi się jako o sercu Polski. O Dzwonie Zygmunta mówi się jako o biciu polskiego serca. Stąd bez... bez czego? No właśnie, bez problemu możemy powiedzieć, że to jest to miejsce, w którym Bóg chciał to serce złożyć”, oznajmił Olechnowicz, któremu można tylko pozazdrościć, że ma taki hot line z Bogiem, co pozwala mu na uzgadnianie swoich poglądów politycznych z Najwyższym.

 

Metoda „prorocka”

 

Skąd tak pełna wiedza Olechnowicza? Odpowiedź jest dość prosta. Otóż należy on do nurtu zielonoświątkowego, który określany jest mianem prorockiego. Jego zwolennicy są głęboko przekonani, że Bóg przemawia do nich również obecnie i przekazuje im wiedzę na temat walki duchowej, która toczy się na ich, i na naszych, oczach. Najciekawsza jest jednak metoda, jaką Bóg się posługuje. Otóż jednym z pierwszych źródeł prorockich, do jakich odwołuje się Olechnowicz, snując swoją wizję „starego” i „nowego” serca Polski, jest... – aż trudno zgadnąć – serial Agnieszki Holland pt. Ekipa. To jego obejrzenie miało być prorockim sygnałem, który uświadomił pastorowi i jego przyjaciołom, że Bóg ma szczególną misję dla Polski.


„Mieliśmy świadomość tego, że ten film jest proroczy bardzo w swoim wymiarze. Mówię tu, wiele rzeczy nam to potwierdzało, że to nie jest zwykły film. Byliśmy sami ciekawi, co o tym myśli sama Agnieszka Holland, czy ona wie, że zrobiła bardzo proroczy film. Ona wyraża marzenie, które właściwie zaczyna się już wypełniać w tym momencie. Agnieszka Holland nie była zupełnie świadoma tego, jaki zrobiła film. I momentem kluczowym dla nas, który potwierdzał to rozeznanie prorocze, które Bóg dawał przez różnych ludzi na przestrzeni lat, był przedostatni odcinek. Nie wiem już, która z dziewczyn siedzących tu, mówi: «Ale ostatni odcinek jest niesamowity». Ja mówię: «Co w ostatnim odcinku się wydarza, czy przedostatnim?» «W przedostatnim odcinku serialu Ekipa, który dla nas był proroczy, prezydent Polski ginie w katastrofie lotniczej w drodze do Afganistanu». I wtedy, kiedy się o tym dowiedzieliśmy, kiedy ja się o tym dowiedziałem, byłem przekonany, że jest to takie ostateczne potwierdzenie tego, co Bóg nam mówił” – oznajmia Olechnowicz.


W zasadzie na tym można zakończyć analizę jego prorockich wizji. Ta wypowiedź oznacza bowiem, ni mniej ni więcej, tylko tyle, że „zielonoświątkowi prorocy” głoszą głównie to, co „Gazeta Wyborcza”. Zapewne dlatego Katarzyna Wiśniewska nie zabrała się jeszcze za analizę ich kaznodziejstwa. Gdyby to bowiem zrobiła, nagle okazałoby się, że Olechnowicz głosi mniej więcej to samo, co mainstreamowi dziennikarze, tyle że dorabiając do tego teologiczne uzasadnienie.


Tomasz P. Terlikowski

 

Tekst pochodzi z najnowszego 60 numeru kwartalnika Fronda.