Nie  wierzę,  że  chrześcijanie  mają  jakikolwiek  interesw  bronieniu  i  wspieraniu  idei  religijnej  wolności  i  poli­tycznego dobra.  A to  z tego  powodu,  że jedynie  słusz­na  definicja  religijnej  wolności  na  gruncie  amerykań­skiego   dyskursu   politycznego   skazuje   ortodoksyjnewyznanie  na  marginalizację,  o  ile  nie  wykorzenia  go,jako politycznie znaczącej siły. Ameryka nie ma intere­su  w krwawym  prześladowaniu  chrześcijan.  Tolerancjajest  dużo  bardziej  efektywnym  sposobem  i  szczególniew  ustroju  liberalnym  odniosła  sukces,  zjednując  sobiechrześcijan  zapewnieniami  o wsparciu  i  dobrobycie. 

Kennet R. Craycraft IR

Tolerując chrześcijaństwo - aż po marginalizację

1. Cesarz Konstantyn i chrześcijanie

W  313  roku  naszej  ery  cesarz  Konstantyn  wprowadził  nową,  rewolucyjną  tak­tykę  odnośnie  problemu  chrześcijaństwa  w  Imperium  Rzymskim:  podjął  onpróbę  wyeliminowania jego  wywrotowej,  rozłamowej  obecności,  wprowadza­jąc  nową  ideę  „wolności  religijnej".  W  ten  sposób  rozpoczął  „tolerowanie"chrześcijaństwa  aż  po  jego  marginalizację,  zyskując  przy  okazji  poparcie  wy­znawców  tej  religii.  Na  tym  właśnie polegało przekształcenie  religii  Chrystu­sowej(Christianity)w  chrześcijaństwo(Christendom),czynem  tym  Konstantynrozwiązał  -  warto  dodać  -  kilkusetletni  problem.  Mniej  więcej  1500  lat  po  tamtym  wydarzeniu  chrześcijaństwo  restytuowało  autentycznie  konstantyń-ską  formę  wyznania,  kiedy  w  roku  1791  Amerykańska Karta  Praw została  do­dana   do   świeżo   uchwalonej   Konstytucji.   Podobnie  jak  miało   to   miejscew  przypadku  wersji  oryginalnej,  ów  nowy  konstantynizm  zdołał  przekonaćchrześcijan,  że  ich  interesy  pokrywają  się  z  interesami państwa  i  że  są oni  takściśle  z  nim  zjednoczeni,  że  brak  im  najmniejszych  nawet  podstaw,  by  wysu­wać  jakiekolwiek  potencjalne  podejrzenia  pod jego  adresem.  I  podobnie  jakw  oryginalnej  wersji  konstantynizmu,  oznaczało  to  w  praktyce,  że  państwomoże  nadal  dążyć  do  dominacji,  nie  obawiając  się już  osądzenia.Aż  do  roku  313  jedyną  oficjalną  polityką  państwa  wobec  chrześcijaństwabyło  prześladowanie. 

Irytująca,  fanatyczna  sekta  żydowska  traktowana  byłajako zagrożenie  dla  stabilności  Imperium  i  z  tego powodu winna była ulec  li­kwidacji.  Oczywiście,  poziom  i  metody  prześladowań  zmieniały  się.  Jednakpolityka  ta  nie  przynosiła  rezultatu.  Jak  ujął  to  Tertulian,  „krew  męczenni­ków  stała  się  zasiewem  Kościoła".  Pomimo  prześladowań,  a  może  właśniez  ich  powodu,  chrześcijaństwo  w Cesarstwie kwitło.  Tak więc,  po 250 latachkosztownych  i  monotonnych  prześladowań  Konstantyn  zdecydował  się  nazmianę  taktyki.  Wystarczająco  trudno  było  utrzymywać  Imperium  w  całościnawet  bez  grożącej  rozłamem obecności  drażliwych  chrześcijan.  Raczej  więcpo  to,  aby  ich  wyeliminować,  Konstantyn  podjął  wysiłek  dobicia  z  nimi  tar­gu,   które   rzeczywiście  przyniosło   mu  oczekiwany  efekt.   Zamiast  zabijać,Konstantyn   postanowił   chrześcijan   oswoić;   skłonić   do   zapomnieniao  krnąbrnym  świadczeniu  przeciwko  niemu,  poprzez  złączenie  ich  interesówz  jego  własnymi.  Cesarz  zapewne  zorientował  się,  że  nigdy  nie  podporząd­kuje  sobie  chrześcijan  grożąc  im  śmiercią,  miał  pełną  świadomość,  co  siędziało  wcześniej.  Lecz  podejrzewał,  że  może  będzie  mógł  osiągnąć  ten  samcel  poprzez  tolerowanie   ich;   może  podporządkują mu  się,  służąc je­go  interesom,  celom  i  planom  strategicznym,  uzależniając  swoje  wywrotoweświadectwo  od  jego  potrzeb  - jeśli  zagwarantuje  im  wolność  religijną?Uczynił  co  zamierzał  -  i  odniósł  sukces.

 I  najpełniejszym tego  świadec­twem  nie jest wcale,  rzecz jasna niezmiernie  ważny,  edykt mediolański.  Suk­ces  nowej  polityki  zobaczymy najlepiej  w innym,  mniej  znanym dokumencie,napisanym  przez  Konstantyna  także  w  roku  313  i  adresowanym  do  Anuliu-sa,   prefekta   Kartaginy,   w  którym   cesarz   zapewnia  klerowi   zwolnienie   zesłużby wojskowej:  „Jest moim  życzeniem,  aby ci  (...)  którzy zwykle  zwani  są  klerykami,   byli   całkowicie   uwolnieni   od   obowiązków  pu­blicznych,  aby  nie  byli  odrywani  od  służby  Bożej  (...),  leczraczej  aby  wypełniali  swoją  służbę  zgodnie  ze  swoim  wła­snym  prawem,   bez  żadnej   przeszkody.   Dlatego,   że  wydajesię,  iż  kiedy  składają  oni  największe  hołdy  Bóstwu,  najwięk­sze  dobra  spływają  na  państwo."Jakie  potencjalne  zło  mogło  tkwić  w  zwolnieniu  księży  zesłużby  w  wojsku,  policji  czy  sądzie,  po  to,  aby  mogli  zajmo­wać  się  ołtarzem  i  parafią?  Oczywiście,  była  to  rzecz  dobra.Ale  nie  do  końca...   Do  czasów  edyktu  mediolańskiego  niezdarzyło  by  się  nigdy,  aby  jakiś  chrześcijanin  pracował  nadudoskonalaniem  Imperium.  Teraz  założeniem  stało  się,  żewszyscy  dla  takiego  właśnie  celu  pracują,  a  księży  zwalnia  sięod tego,  aby mogli koncentrować się na swoim posłannictwie.Czymże  jednak  teraz  było  owo  posłannictwo? 

Konstantyn  zjednał  sobielojalność  chrześcijan  nie  swoją pobożnością czy religijną  żarliwością  (prawdo­podobnie   nigdy   nie   został   chrześcijaninem,   mimo   modlitw  jego   matki,św.  Heleny),  ale  uczynił  to  raczej  z  taktycznej  potrzeby,  aby położyć kres  ichświadczeniu  przeciwko  przemocy  swoich  rządów.  Konstantyn  przypuszczał,że  teraz,  kiedy będzie  w stosunku  do  nich  „tolerancyjny",  chrześcijanie  dadząteologiczną sankcję  (nie  mówiąc  o wsparciu  w ludziach)  jego planowi  zjedno­czenia  Imperium  przeciwko  swemu  niegdysiejszemu  partnerowi,  zdrajcy  Li-cyniuszowi.  Krew  była  droga.  Konstantyn  potrzebował  pokoju  w  domu,  abyprowadzić  wojnę  na  zewnętrz.  Tak  więc  tolerowanie  chrześcijan  było  znacz­nie  bardziej  opłacalne  niż  ich  mordowanie.  Księża  podporządkowali  się  więccesarzowi  i  chrześcijaństwo  nigdy już  nie  miało  być  takie jak  dawniej.Jest  to  przyczyna,  dla  której  po  edykcie  mediolańskim  chrześcijaństwonie  było już  więcej  wolne.Oczywiście,  w  pewnym  sensie,  podobnie  jak  teraz  w  Ameryce,  Kościółw  Rzymie  stał  się  „wolny".

  Chrześcijanie  wreszcie  mogli  się  publicznie  mo­dlić.  W  niektórych  przypadkach  skonfiskowane  uprzednio  dobra  zostały  imzwrócone,   a   pogańskie   świątynie   zaczęto   przekształcać   w   miejsca   kultuChrystusa. Jednak cena tego była niewspółmiernie wielka,  a upadek, jaki  po­tem  nastąpił  -  niezwykle  głęboki.  Kościół  bowiem  nie  był już  odtąd  wolnyw  tym  sensie,  żeby  móc  samemu  wyznaczać  swoją  misję,  by  stanowić  ograniczenie  potęgi  państwa.  Taka  byia  jego  nagroda  w  tym  nowym  kontrakcie.Teraz  misja  Kościoła  dyktowana  była  przez  potrzeby  państwa,  a  władze  ko­ścielne  podporządkowane  cesarzowi.  Oczywiście,  były  czasy,  gdy  to  cesarzepodporządkowywali  się  klerowi.  I  były  także  takie  okresy,  kiedy  Kościół  byłznacznie  potężniejszą  instytucją  niż  państwo.  Lecz  co  praktycznie  było jegomisją  nawet  w  tych  epokach?   Raczej   sankcjonowanie  mocy  i  władzy  niżświadczenie  o  Królestwie  Bożym.„Wolność  Kościoła"  nie  była już  definiowana  przez  Kościół.  Była  terazokreślana  przez  państwo,  nie  była już  więc  właściwie  wolnością.  A  stało  siętak dlatego,  że  „wolność  religijna", jak  każda  inna wartość  polityczna,  deter­minowana jest  przez  kontekst,  z  którego  się  wyłania.  W  tym  przypadku  wol­ność  religijna  wprowadzona  była  w  celu  zjednania  chrześcijan  dla  celów  ce­sarza.  I  świadectwo  Kościoła  o przemocy ziemskich potęg niemal całkowicieznikło.  Religia była teraz  „wolna",  lecz  tylko jako zdefiniowana przez  władzęi  na warunkach,  które władza jej  wyznaczała.  Ceną owej  wolności było  to,  żechrześcijaństwo  stało  się  narzędziem  Imperium,   by  mogło  ono  osiągnąćswoje cele.  Krytyczny dystans konieczny dla Kościoła,  aby pozostał  on na po­zycji  sędziego Imperium  - upadł.  Konstantyn postępował jak chciał,  uspoko­jony  świadomością,  że  wywrotowe  świadectwo  chrześcijaństwa  zostało  „uto-lerowane".

2.Wolność religijna nie istnieje
 
Warto  porównać  cytowane  wyżej  słowa  Konstantyna  z  następującymi:  „Po­śród  wszystkich  skłonności  i  zwyczajów,  które  prowadzą  do  politycznego  do­brobytu,  religia  i  moralność  są  niezbędnymi  podporami  (...)  Rozum  i  do­świadczenie   podpowiadają   nam,   że   nie   można   oczekiwać,   by   moralnośćnarodu  mogła  przetrwać  bez  religijnych  zasad.  Jest  elementarną  prawdą,  żecnota  lub  moralność  są koniecznymi  źródłami  ładu  demokratycznego.  Regu­ła  ta  obowiązuje  z  większą  bądź  mniejszą  siłą  w  odniesieniu  do  każdego  ro­dzaju  wolnej  władzy."  Oto inny przykład przywódcy politycznego,  który uznałi ogłosił  religię narzędziem rządu.  Nie prawdziwość tej  czy innej  religii,  ale jejużyteczność  - oto  powód,  dla  którego  chcemy,  aby  była ona  „wolna".  I  oczy­wiście,  owa  użyteczność  służyć  ma  celom  i  potrzebom  władzy.  Wniosek jestjasny:  religia,  która  nie  przedkłada  dobra  państwa  -  włączając  w  to  również  państwo  wolności  religijnej,  które  sprywaty­zowało  religię  -  nad  dobro  własne,  jest  reli­gią  niedozwoloną.  
 
Religia  ma  zadanie:   tak,owszem,  i  polega  ono  na  wspieraniu  i  w  dal­szej   kolejności  -  rozwijaniu  celów  państwa.Lecz  jako  narzędzie  państwa  musi  być  onaprzez   nie   wyprodukowana   i   winna   działaćzgodnie  z jego  potrzebami.Słowa  wyżej  cytowane  pochodzą  od  Geor-ge'a   Washingtona,   ojca-założyciela,   z  jegoWystąpienia  Pożegnalnego.   Dla  Washingto­na,  podobnie jak  dla  Konstantyna,  „wolnośćreligijna"  jest  częścią  większej  historii  poli­tycznej,  która  nadaje  wolności  religijnej  zna­czenie  i  z  którego  nie  może  się  ona  wyplątać.  Wolność  religijna  nie jest  wol­nością   Kościoła  do  określania   i  pełnienia   swojej   własnej   misji.   Wolnośćreligijna  to  raczej  „mit",  wymyślony  w  celu  określenia  i  utrzymania  zręcznejkonfabulacji  o  amerykańskiej  demokracji  liberalnej.  Nie  ma  takiej  rzeczy jak„wolność  religijna".  Są  tylko  teorie  wolności  religijnej,  rozwijane  i  ochranianeprzez  rządzące  elity  dla  ich  własnych  celów  i  zamierzeń.
 
W  pewnym  sensie  jest  to  sytuacja  bardzo  niepokojąca  dla  osoby  wierzą­cej:  jej  religia,  zredukowana  do  narzędzia  władzy,  traci  integralność  swojejwłasnej  misji,  wymagającej  wszak  oceniania  władzy,  której  oto  właśnie  zo­staje  podporządkowana.  W  innym  sensie  jednak  nie  ma  z  tym  tak  wielkiegozmartwienia,  gdyż  nie  istnieje  coś  takiego,  jak  wolność  religijna. Jest  to  miti  życząc  sobie,  żeby  było  inaczej,  nie  sprawi  się,  by  stal  się  on  prawdą.  Wol­ność  religijna jest  właściwie jednym  z  zuchwałych  założeń  współczesnego  li­beralizmu   -  sformułował  on   zespół  obiektywnych,   naturalnych   zasad,   napodstawie  których  mogą  być  wydawane  obiektywne,   uniwersalne  sądy.  Takwięc  wolność  religijna  -  zgodnie  z  założeniami  liberalizmu  -  jest  wartościąuniwersalną,  pożyteczną  tak  dla  ateistów,  jak  i  dla  księży.  Zgodnie  z  wielkimliberalnym  mitem jest  ona  neutralną  instytucją,  zbiorem  procedur,  a  nie  do­brem  samym.   W  rzeczywistości  jednak  coś  takiego  po  prostu  nie  istnieje.„Wolność  religijna"  jest  podporządkowana  dobru  władzy,  dla  której  zostaławynaleziona,  i  jako  taka  -  nie jest  żadną  wolnością. 
 
Pierwszym  dogmatem  liberalnego  mitu  wolności  religijnej  jest  przeniesienieakcentu  z  wolności  Kościoła  na  wolność  indywidualną.  Zgodnie  ze  swoimogólnym   programem   atomizacji   ludzkiego  życia,   liberalizm   powiada  naj­pierw,  że  prawdziwa wolność  religijna  nie  zasadza  się  na  pra­wach  Kościoła do czynienia tego,  co musi  on  zgodnie  z wła­sną  doktryną  bądź  tradycją  czynić,  ale  raczej  związana  jestz  prawami  osoby  ludzkiej  do  działania  w  zgodzie  z  dyktatemjej  własnego  sumienia.  Kiedy więc  Kościół,  działając  w  zgo­dzie  ze  swoją  wolnością,  staje  na  przeszkodzie wolnemu  ak­towi  indywidualnej  świadomości  -  w pojęciu  liberalnego  mi­tu  narusza  on  wolność  religijną.  Nie  tylko  więc  państwo  nietroszczy  się  o  zbawienie  duszy  człowieka  -  w  liberalnym  mi­cie  także  Kościół  nie  ma  prawa  tego  robić. 
 
Kościół,  którymiałby tę śmiałość,  by określać,  w jaki  sposób jego członko­wie  mają  wierzyć  i  jak  się  zachowywać,  naruszałby  amery­kański  mit  wolności  religijnej.  Jest  to  najbardziej  widocznewtedy,  gdy Kościół  naciska na swoich  członków,  aby sprzeci­wili  się  akceptowanej  politycznie  bądź  prawnie  opinii.  Amerykański  mit  do­maga  się,  aby  wyrażanie  prywatnych  opinii  -  szczególnie  religijnych  -  do­zwolone    było    publicznie    tylko    w    granicach    przezeń    zakreślonych.Niepodporządkowanie  się  tym  ograniczeniom  powoduje  wystawienie  się  naryzyko  publicznej  cenzury.Widzimy  ją  na  przykład  wtedy,  kiedy  katolicki  biskup  ośmiela  się  dawaćmoralne  instrukcje  katolickim  politykom  i  oczekuje  od nich  podporządkowa­nia  się  tym  zasadom  we  wszystkich  sferach  życia,  od  publicznej  po  prywat­ną.  Głośny przykład miał  miejsce  w  roku  1990,  kiedy to  arcybiskup  NowegoJorku,  kardynał John 0'Connor,  napisał  w archidiecezjalnej  gazecie „Catho-lic  New York",  co  następuje:  „Kiedy dostrzega się,  że katolicy nie  tylko trak­tują  z  lekceważeniem  naukę  Kościoła  w  kwestii  aborcji,  ale  przyczyniają  siędo  wzrostu  liczby  zabiegów,  głosując  za  pozwalającymi  na  nie  prawami  albopozwalając   na   wykorzystywanie   na   zabiegi   publicznych   funduszy,   biskupimogą  zdecydować,  aby  -  dla  wspólnego  dobra  -  ostrzec  takich  katolików,  żeryzykują  oni  ekskomunikę.  Kiedy  to  nie  pomoże,  biskupi  będą  musieli  roz-ważyć  czy  jej  nałożenie  jest  jedynym  rozwiązaniem." 
 
Jako deklaracja  nauczania  Kościoła,  słowa  kardynała  są  w  rzeczy­wistości  godne  odnotowania  ze  względu  na  ich  zadziwiającąostrożność  i  roztropność.  W  końcu  przywołuje  on  chyba  dlanikogo  w  obrębie  kościelnego  nauczania  nie  kontrowersyjnypostulat,   mówiący,   że   głoszenie   doktryn   przeciwnych   ko­ścielnemu   nauczaniu   grozi   popadnięciem   w  ekskomunikę.Przez   wieki  jedną   z   podstawowych   zasad  kościelnego   na­uczania   byta   ta,   iż   rozmyślne   zbłądzenie   doktrynalne   -w  kwestiach  będących  przedmiotem  nauczania  biskupów  -jest   nawet   bardziej   poważną  kwestią   niż   upadek  moralny.Takie  świadome  błądzenie  zawsze  było  warunkiem  wystar­czającym  do  wykluczenia  ze  społeczności  Kościoła.Chociaż  było  to  więc  najzwyczajniejsze  twierdzenie  w  ko­ścielnym  nauczaniu,  esejO'Connor'a  spowodował  publiczną  i  polityczną bu­rzę,   ponieważ   naruszył   mit   amerykańskiej   wolności   religijnej.   „The   NewYork Times"  złowieszczo  komentował,  iż  kardynał  -  sugerując,  by  katoliccypolitycy  byli  posłuszni  katolickim  nauczycielom  -  „atakuje  i  niszczy  pakt  to­lerancyjny,    który   pozwala   funkcjonować   amerykańskiej   demokracji".   Wewcześniejszym  komentarzu  „Time"   stwierdzał:   „Wymuszać  religijną  dyscy­plinę  w  sferze  publicznej  znaczy  narażać  na  zniszczenie  kruchą  równowagę,którą Amerykanie  różnych  wiar  i  przekonań  wznieśli  z  cegieł  Konstytucji  po­łączonych  zaprawą  tolerancji".Innymi  słowy,  Kościół  katolicki  będzie  tolerowany  tylko  tak  długo,  jakdługo   nie   będzie   stawiał   żadnych    żądań   sumieniom   swoich   członków,w   szczególności,   gdy   będą   oni   mieli   okazję   wypróbować   swoje   sumieniaw  izbie  ustawodawczej   („Przestań  naciskać  na  katolickich  urzędników  pracu­jących  nad  tym,  aby  łączyć,  a  nie  dzielić  nasze  społeczeństwo"  -  nakazywał„The New York Times").  Powodem  furii jest  fakt,  że  takie  żądania uważane  sąza  sprzeczne  nie  tyle  z jakąś  konkretną  opcją  polityczną,  ile  z  podstawową  za­sadą  amerykańskiej   wolności   religijnej.  
 
„Times"   dawał   niedwuznacznie  dozrozumienia,  że  poprzez  takie  obwieszczenia,  jak  to  kardynała  0'Connora,amerykańscy  biskupi  bliscy  są naruszenia Konstytucji  USA.  Najklarowniej  dałtemu  wyraz  Burt  Neuborne,  profesor  prawa  z  New  York  University,  cytowa­ny  przez  „Washington  Post".  Kardynał  0'Connor  -  powiedział  Neuborne „dokona!  większych  zniszczeń  w  religijnej  tolerancji  naszego  społeczeń­stwa  niż  sam  przypuszczał.  Kiedy  zajmujesz  publiczne  stanowisko,nie jesteś  już  żydem  ani  katolikiem. Jesteś  Amerykaninem."Być   może   najbardziej   histeryczną   odpowiedź   dał   DavidBoldt  z  „Philadelphia Inquirer":  „Nadszedł  czas,  aby  zastano­wić  się  nad  tym,  czy  biskupi  mają pełną  świadomość  ryzyka,  najakie  się  narażają.  Ich  poczynania  wykazują  zupełny  brak  zro­zumienia  dla  tego,  jak  delikatna  sytuacja  panuje  w  stosunkachpomiędzy   Kościołem   katolickim   a   państwem   w   Ameryce.Rzymski  Kościół  katolicki,  nie  należy  o  tym  zapominać,  jestcałkiem  dosłownie  instytucją  nie-amerykańską. Jest  niedemo­kratyczny.  
 
Poglądy  Kościoła  (...)   są  zdecydowanie  sprzecznez   tymi,   które   wyznaczają   prawo   amerykańskiego   świeckiegospołeczeństwa.  A  jego  podstawowe  strategie  polityczne  usta­nawiane  są  w  Watykanie,  w  Rzymie."Gołym  okiem  widać, jak  mroczna  i  nikczemna nietoleran­cja  kryje  się  za  tymi  słowami.  Niemniej  jednak,  chociaż  poszczególne  okre­ślenia  brzmią  złowróżbnie  i  podle,   opinia  ta  jest  całkowicie  ortodoksyjnaw obszarze  mitu  o  amerykańskiej  wolności  religijnej.  Boldt  ma  rację  w  trzechsprawach.  Po  pierwsze,  w  Ameryce  panuje  świecka  kultura  polityczna,  któraz  umiarem  toleruje  religię,  ale  tylko  w  obrębie  określonych  granic,  którychlegitymizacja  nie  podlega  religijnemu  wartościowaniu  ani  osądowi.   Po  dru­gie,  Kościół  katolicki jest  faktycznie  instytucją  niedemokratyczną  i jako  takinie  poddaje  swoich  dogmatów  otwartej  debacie. Jest  to  zresztą  cecha,  którałączy  katolicyzm   z   amerykańskim   mitem,   który  demokratyczny  jest   tylkoz  nazwy.  Dogmat  katolicki  nie jest  ustalany  na  podstawie  plebiscytu,  a  kato­licka  dyscyplina jest  hierarchiczna  i  autorytatywna.  I  po  trzecie,  tak  dalekojak  sięga  konstytucyjna  zasada  „umowy",   Kościół  katolicki  jest  instytucjąnie-amerykańską.  Nie  można  powiedzieć,  że  jest  instytucją  anty-amerykań-ską,  ale  raczej  -  że  jego  samoświadomość  i  struktura  są  w  znaczącym  stop­niu  różne  od  amerykańskiej  samoświadomości  i  ustroju.  Kościół  katolickijest  instytucją,  która  sprzeciwia  się  (czy  raczej:  winna  się  sprzeciwiać)  spe­cyficznemu  amerykańskiemu  uprzedzeniu,   głoszącemu,  iż  poglądy  religijnenie  mogą  być  wyrażane  w  życiu  politycznym,  jeśli  podważają  one  amerykań­ski  mit  wolności  religijnej. 
 
Oponenci  na  powyższe  uwagi  mogą  odpowiedzieć,  że  są  to  zaledwie  opi­nie  profesorów  prawa  lub  postępowych  pisarzy,  a  nie  sformułowania  praw­ne.  Twierdzenie  takie  nie jest  do  końca  prawdziwe,  i  nawet  w  swoim  zakre­sie   -   nie   unieważnia   ona   problemu.    Nikt   nie   może   zanegować    faktustopniowego  ustanawiania  praw  tworzących  dziś  Konstytucję,  jej  odczytywa­nia  w  rozwinięty  lub  zmodyfikowany  sposób  w  kontekście  nowych  okolicz­ności  czy  też  ustanawiania  praw,  które  nie  dość,  że  w  oczywisty  sposób  niemają  uzasadnienia  w  świetle  Konstytucji,   to  dodatkowo  jeszcze  są  nie  doprzyjęcia  dla  pewnej  części  populacji.  Opinie  w  rodzaju  tych  wydawców  „Ti­me^",  Davida  Boldta  czy  prof.  Neuborna mówią  o  naruszaniu  przez  Kościółzasad  Konstytucji.  W  kraju,  gdzie  perswazja jest  metodą  uprawiania  politykii  zmieniania  prawa,  gdzie  siła  sprawcza  mitów  powszechnych jest  zazdrośniestrzeżona,  nie  można  zakładać,  że  opinie  takie  w przyszłości  nie będą  miałyza  sobą  mocy  prawnej.Rozważamy  na  przykład  sprawę  Romer  kontra  Evans  w  Sądzie  Najwyż­szym,   w  której   prawo  wykluczające   specjalne   rozważanie  kwestii  orientacjiseksualnych   w   przypadku    skarg   o   dyskryminację   zostało   odrzucone,    cow  istocie  uczyniło  z  homoseksuali­stów  grupę  chronioną,  razem  z  ko­bietami    i   Afro-Amerykanami. 
 
Sę­dzia    Anthony    Kennedy,    katolik,napisał,  że  „to  prawo,  wydaje  się,  dasię   wytłumaczyć   tylko   niechęciąw  stosunku  do  klasy,  której  dotyczy;i  nie  ma  ono  żadnego  racjonalnegozwiązku   z  prawnym  interesem  pań­stwa".  Sędzia  Antonin  Scalia,  gwał­townie  z  nim  polemizując,  pisał,  żeKennedy   w   swoim   liście   do   Sąduprzypisywał  nieracjonalność  i  niena­wiść  tym,  którzy  trzymają  się  moral­nych  zasad,  znajdujących  się  w  samym  sercu  ewangelicznej  i  katolickiej  naukiodnośnie  seksualności.  W  przypadku  sprawy  Romera  taka  moralna opinia  wy­łączona jest  poza  rzeczywistość  racjonalności  prawnej.Ioczywiście,  stanowi­sko,  które  Kennedy  wyszydza,  jest  zazwyczaj,  a  pewnie  i  zawsze,  motywowane  względami  religijnymi.  Tak  więc  religijne  względy  są  usunięte  z  sądu  do­słownie  -  ale  i  w  przenośni,  jako  logiczne  argumenty  - jako  nieracjonalne.Jak  na ironię,  logika  limitowania wolności Kościoła łatwo  może być  roz­ciągnięta  na  wolność  indywidualną,   którą  tak  ewidentnie  chroni  PierwszaPoprawka. Jeżeli  Kościół  może  nie  nalegać  na to,  aby jego  członkowie,  któ­rzy  są  ustawodawcami,  sprzeciwiali  się,  powiedzmy,  prawu  do  aborcji  z  po­wodu  zasad  wiary,  to  jednostki,  które  sprzeciwiać  się  będą  temu  prawu,  żetak powiem,  indywidualnie,  opierając się  na nauce Kościoła, też mogą poten­cjalnie  być  wykluczone  z  gry  politycznej.  Rozważmy  dla  przykładu  reakcjęnowojorskiego  kongresmana  Georga J.  Hochbruecknera  na  artykuł  biskupa:„Jeżeli  pójdziemy  logicznie  za  rozumowaniem  biskupa,  skończy  się  to  tym,że  nie  będzie  katolickich  reprezentantów  w  rządzie. Jeżeli  szedł  będziesz  zanauką  Kościoła,  zostaniesz  pokonany,  bo  będziesz pionkiem papieża. Jest  topozycja  z  góry  skazana  na  porażkę,  w  którą  się  takim  wystąpieniem  wpusz­cza  polityków." 
 
Tak  więc,  w  imię  obrony  wolności  religijnej  jednostki,  jejwolność  indywidualna  zostaje  ukrócona.  Myślę,  że  teraz  jest  już  oczywiste,iż  celem  tej  sytuacji  nie  jest  ekspansja  religijnej  wolności,  ale  ochrona  pań­stwa  przed  religijnym  wpływem.Ito  jest,  podsumowując,  rzeczywista  istota  klauzuli  religijnej  PierwszejPoprawki;  nie jest  nią ochrona wolności  Kościoła czy też jednostki  religijnej,lecz ochrona państwa przed wpływem  Kościoła lub  religijnych jednostek. Jakdługo ani  Kościół,  ani  pojedynczy wierzący nie  odważą  się osądzać prawnychuzasadnień  ustroju  bądź  poszczególnych  praw,  lecz  będą  działać  w  obrębiesystemu  na  jasno  określonych  religijnych  podstawach,  tak  długo  będą  cie­szyć  się  tolerancją;  wolność  religijna  służy  wtedy  zaledwie  jako  ochrona  ce­lów  państwa.  Lecz  kiedy  tylko  Kościół  bądź jednostka  naruszają  granice  wy­znaczone  przez  „umowę  tolerancyjną",  państwowa  ochrona  przed  poglądamireligijnymi  zagwarantowana  w  Pierwszej  Poprawce  wymaga,  aby  owe  poglą­dy  bądź,  co  gorsza,  aktywność  religijna  -  zostały  odwołane.Tak  więc  np.  ortodoksyjne  chrześcijaństwo  znajduje  się  w  podwójnym  nie­bezpieczeństwie.  Po pierwsze,  narusza zasadniczy mit  wolności  religijnej,  gło­sząc,  że  wolno  mu  dyscyplinować  sumienia  swoich  wiernych.  Kościół  utrzy­muje,   że   wolność   religijna  jest   wolnością   Kościoła.   Po   drugie,   Kościółutrzymuje,  że jego wierni  i posłuszni członkowie muszą mieć zapewnione peł­ne  uczestnictwo  w  procedurach  politycznych,  nawet  jeśli  na  ich  głosowanie  miałoby wpływ nauczanie kościelne,  które albo wpływa na nie-chrześcijan,  al­bo  podkopuje  konieczne  dla  istnienia  państwa  mity  i  rytuały,  albo  i  jedno,i  drugie.  Kościół  narusza  więc  zarówno  zasadę  Pierwszej  Poprawki,  jak  i  spo­soby jej  realizowania. 
 
4. Amerykańskie mity, amerykańskie złudzenia
 
Cztery  mity  -  w  sensie  rzeczy,  które  są  po  prostu  nieprawdziwe  -  współtwo­rzące  liberalną  mitologię  domagają  się  rewizji.Pierwszy,   propagowany  zazwyczaj   przez  wierzących,   mówi,   że  ustano­wienie  Stanów  Zjednoczonych  było  podszyte  głęboką  religijnością  i  to  gwa­rantuje  najwyższy  możliwy  szacunek  i  wolność  dla  wyznań,  w  szczególności  ortodoksyjnego       chrześcijaństwa,oraz  że  jako  takie  istotnie  postrze­gane   być  musi  jako   faworyzowaniereligii  przed  niereligijnością.  Mimoże  nie  można  zaprzeczyć,  iż  ludziew    okresie    ustanawiania    Amerykibyli  głęboko  religijni,  to  jednak  niejest  to  konstatacja  tożsama  z  twier­dzeniem,  że  polityczne  i  prawne  in­stytucje  wzniesione  w  tamtym  czasie  były  same  w  sobie  wytworem  przekonania  religijnego  lub  nawet  że  byłyz  nim  zgodne.
 
Drugi  mit  uznaje  świecką  zasadę  ustanawiania  i  ją  gloryfikuje,  lecz  błęd­nie  zakłada,  że  pozwala  ona  osobie  ortodoksyjnie  wierzącej  na  wolność  tegosamego   stopnia   i   rodzaju,   co   osobie   religijnej   liberalnie   bądź   świeckiej.W  istocie  ci,  którzy  uznają  pierwszy  mit,  argumentują,  że  przy  ustanawianiuszczególnie  starano  się  zapewnić osobie  religijnej  silne,  szerokie  i  trwałe  in­stytucjonalne  uzasadnienie  wolności  religijnej  i  że  naruszenie  tej  reguły jestrównoznaczne  z  zaprzeczeniem  zasadzie  wolności  religijnej.  Ci  zaś,  którzywyznają  drugi  mit,  argumentują  -  słusznie,  jak  mniemam  -  że  powyższa  wi­zja ustanowienia jest  błędna,  i  dodają,  że miało ono w rzeczywistości  charak­ter  świecki  i  odbywało  się  w  myśl  świeckich  intencji.  Mylą  się  oni  jednak,utrzymując,   iż   ortodoksyjni   wierzący  mają  taką   samą  wolność   polityczną   i  pozycję  prawną jak  niewierzący  albo  nawet  ci  wierzący,  którzy  mniej  zasad­niczo  podchodzą  do  kwestii  religijnych.Trzeci  mit  polega  na przekonaniu,  że  wolność  religijna  możliwa jest  w ja­kimkolwiek  ze  współczesnych   ustrojów  politycznych. 
 
  Pierwszym   i   funda­mentalnym  priorytetem  każdej  władzy,  włączając  w  to  także  i  amerykańską,jest  żarliwa  ochrona  swoich  zasad,  rytuałów  i  instytucji. Jedna  z  tych  zasadwiąże  się  z  religijną  obojętnością.Przez  „obojętność  religijną"   rozumiem   przywiązywanie  się  do  jednegorodzaju  doktryn  religijnych,  lecz  bez  podzielania  silnie  związanej  z  nimi  idei,mówiącej,  iż  przynależność  do  jednych  wyklucza  „prawdę"  doktryn  rywali­zujących  bądź  przeciwnych.   Ktoś  może  wszak  wierzyć  w  to,  że  religia  mapewną wartość  dla  ludzkiego  życia,  i jednocześnie  niewielka to  dla niego  róż­nica,  jaką  religię  wyznaje;  trwa  to  dopóty,  dopóki  „obojętność  religijna" jestdlań  zasadą  postępowania.  Wiara  religijna,  która  zakłada  odrzucenie  praw­dziwości  (definiowanej  jako  wartość  użyteczna  dla jednostki  i  jednocześnienieistotna   dla   życia   politycznego)innych   wyznań   religijnych,  jest  eg­zotycznym    intruzem    w    realiachobojętności  religijnej.  Można  to  zi­lustrować  powiedzonkiem  ThomasaJeffersona,  że  to,  w jak  wielu  bogówwierzą  jego  sąsiedzi,  ani  go  nie  zu­baża,  ani  nie  czyni  mu  szkody.  Prze­konania  religijne  nie  są  istotne  dlapytań  o  politykę  czy  ustrój.  Bo  przekonania  religijne,  jak  przyjęło  się  sądzić,z  racjonalnego  punktu  widzenia  są  z  definicji  wykluczone.Czwarty mit,  który musi  zostać  rozwiany,  mówi  o  tym,  że  wierzący  są  naj­lepszą  częścią  ustroju  takiego jak  amerykański,  który  to  ustrój  z  tak  wielkimsukcesem  rozpropagował  swój  mit  o  religijnej  obojętności  lub,  co  więcej,  żeustrój  taki jest wytworem  chrześcijaństwa.  Dla chrześcijan  przypuszczenie,  żemamy  te  same  „prawa",  aby cieszyć  się wolnością, jak  każdy  inny, jest  w isto­cie  uprzedzeniem  zapożyczonym  z  przeciwnego  im,  liberalnego  mitu.IkiedyKościół  także  akceptuje  to  uprzedzenie,  akceptuje  zarazem  jego  filozoficznei  polityczne  podstawy.  W  konsekwencji  będzie  musiał  dać  teologiczną  sank­cję  mitowi,  który  skazuje  ortodoksyjną  wiarę  w  Ameryce  na  marginalizację. 
 
Innymi  słowy,  nie wierzę,  że chrześcijanie  mają jakikolwiekinteres  w bronieniu  i  wspieraniu  idei  religijnej  wolności  i  po­litycznego  dobra.  A  to  z  tego powodu,  że jedynie  słuszna  de­finicja  religijnej  wolności  na  gruncie  amerykańskiego  dyskur­su     politycznego     skazuje     ortodoksyjne     wyznanie     namarginalizację,  o  ile  nie  wykorzenia  go,  jako  politycznie  zna-czącej    siły.    Ameryka   nie   ma   interesuw    krwawym    prześladowaniu    chrześcijan.Tolerancja  jest   dużo   bardziej   efektywnymsposobem   i  szczególnie  w  ustroju  liberal­nym   odniosła    sukces,    zjednując    sobiechrześcijan  zapewnieniami  o  wsparciu  i  dobrobycie. 
 
Amerykański  liberalizm  pragnie  rozproszyć  i  zdelegitymizować  chrześci­jaństwo.   Znaczące  amerykańskie  ugrupowania  religijne  romantyków,   gno-styków,  pelagian  -  nie  sprzeciwiają  się  idei  liberalnej,  są raczej  jej  wytworem.Stan  amerykańskiego  Kościoła protestanckiego,  a  w coraz  większym  stopniudotyczy  to   i   katolicyzmu,  jest  papierkiem  lakmusowym  liberalnego  mitu.Lecz   nawet  ci  chrześcijańscy  myśliciele,   którzy  serio  traktują  wymaganiawiary,  są często jego  nieświadomymi  uczestnikami,  poszerzając jego  destruk­cyjne  oddziaływanie,  gdy  twierdzą,  że  Ameryka  sprzyja  chrześcijaństwu  i  dla­tego musi  otrzymać  sankcję  teologiczną.  Chrześcijanie  nie  mają swego inte­resu  w  argumentowaniu  za  „wolnością  religijną",  ponieważ jest  ona  częściąwiększej  politycznej  teorii,  ustanowionej  po  to,   aby  pozbyć  się  niepodpo-rządkowanych   świadków  wyznania  ortodoksyjnego.Nie  istnieje  żaden  argument  za  wolnością  religijną,  jeżeli  rozumie  sięprzez  nią  liberalny  mit  absolutnej  politycznej  i  prawnej  neutralności,  a  co  zatym  idzie  -  równą  wolność  dla  wszystkich.   Wybór  pomiędzy  liberalizmema  ortodoksją  nie jest  wyborem  pomiędzy  intelektem  a  dogmatem;  jest  to  ra­czej  wybór  pomiędzy  rywalizującymi  ze  sobą dogmatami;  można to  ująć jesz­cze  inaczej:  jest  to  wybór  pomiędzy  różnymi  opartymi  na  tradycji  racjonali­zacjami. 
 
W  obu  -  i  w  liberalizmie,  i  w  ortodoksji  -  kategorie  i  okolicznościmuszą  być  zaakceptowane  przez  dyskutantów jako  „rozsądne";  a  co  uchodziza  rozumne,  uchodzi  zarazem  za  usankcjonowane  intelektem.  A  co  uchodziza  usankcjonowane  intelektem,  staje  się  twierdzeniem  zgodnym  z  dyskur­sem  społeczności,  w  której  toczy  się  dialog.  W  obrębie  liberalnej  wolności  religijnej  nie  ma  miejsca  na  chrześcijan,  ponieważ  nie  sytuują  się  oni  w  tra­dycji,  która  czyni  tę  liberalną  wolność  „racjonalną".Katolicka  idea  wolności  religijnej  nie jest  ani  zainteresowana,  ani  zdolnado  chronienia  tego  rodzaju  nierozróżnialnej  wolności  religijnej,  której  libe­ralizm  -  fałszywie  -  ogłasza  się  obrońcą,  ponieważ  zasada  katolicka  uznaje,że  taka  idea  w  politycznej  wspólnocie  pluralistycznych  społeczeństw  nie jestani  możliwym,  ani  idealnym  dobrem,  ku  któremu  się  zmierza.  Podobnie jakliberalizm,  katolicyzm  zainteresowany jest  w  ustanowieniu  wolności  dla  sie­bie  i  na  swoich  własnych  warunkach;  alew  przeciwieństwie  do  liberalizmu,  kato­licka  idea  podejmuje  wysiłki,  aby  ugrun­tować     polityczno-religijne     pochodnewolności  dla  wyznań  doń  nie  należącychna  bazie  ich  własnej  teologii.  Nie  stawiajednak  żądań,   aby  ta  pochodna  wolnośćzostała     koniecznie      zrelatywizowanai   ograniczona   przez   właściwą   mu   ko­ścielną,    poprzedzającą   wolność,   jakogwarantowaną   przez   Boga.  
 
Nie   stawia też  żądań,  by posiadać jakieś  neutralne  zasady.  Lecz  właśnie  to katolickie  ob­stawanie  przy  tezie,  że  własna wolność  Kościoła jest  pierwotna,  odróżnia  gozdecydowanie   od   liberalizmu.   Liberalizm   także   gwarantuje   najwyższy   po­ziom wolności  religijnej  dla  swoich  członków,  a jednocześnie  toleruje  obcychw  obrębie  dokładnie  strzeżonych  granic.  Katolicka  idea jest  po  prostu  bar­dziej   uczciwa   w   przyznaniu   niemożności   ochrony,   zasadniczo,   absolutnejrówności  religijnej  dla  wszystkich  ludzi.Chrześcijanie  nie  mają  interesu  w  poszukiwaniu  politycznej  zasady,  któ­ra  ułatwia  niewiarę  w  Chrystusa;  ich  celem jest  raczej  nakłanianie  do  wiarypoprzez    świadczenie    o   zmartwychwstaniu    Chrystusa,    który,   jak   wierząchrześcijanie,   relatywizuje  wszystkie  teorie  polityczne   i  który  nakazuje  lu­dziom  nie  przywiązywać  się  do  nikogo  -  w  rzeczywistości  przywiązujemy  siętylko  do  Jezusa  Chrystusa  jako  Króla. 
 
Jest  to  kontekst,   w  którym  StanleyHauerwas  i  Michael Baxter CSC  konkludowali  ostatnio,  że możemy zostawićproblem  państwa  i  Kościoła  „całkowicie  nierozwiązanym". Jeśli okolicznościtego  wymagają,  by  zadaniem  teologa  stało  się  wydanie  teologicznej  aproba-ty  konkretnemu  reżimowi,  to  opinia  powyższa jest  dlań  -  a  także  dla  ludzi,mówiąc  ogólnie,  wierzących  -  mandatem,  by  z  postawionego  się  zadania  niewywiązywać.  Historia  prób  rozwiązania  tej  kwestii  to  dzieje  podporządkowy­wania  przez  ludzi  wierzących  integralności  ich  wiary  -  interesom  władzy  po­litycznej.Nie  można  powiedzieć,  że  teologiczne  powołanie  zwalnia  nas  od  trud­nych  zmagań  o  znalezienie  koherentnej  polityczno-filozoficznej  teorii,  dzię­ki  której  członkowie  Państwa  Bożego  będą  mogli  pojąć  swoje  miejsce  w  rze­czywistości  Państwa  Ziemskiego.   W  rzeczywistości  jest  to  właśnie  dążenieliberalizmu,  aby  wszystkie  tego  typu  kwestie  odłożono  do  lamusa,  ustano­wionego  na  warunkach  i  prawach  dyktowanych  przez  liberalizm.   I  właśnietaka  sytuacja  zmusza  chrześcijan,  by  byli  wysoce  podejrzliwi  w  stosunku  dotego  typu  „rozwiązania"   i   aby  pracowali  pilniej  nad  znalezieniem  bardziejadekwatnej  teorii,  właściwej  dla  ich  własnej  wiary.Konkludując,  nie  istnieje  coś  takiego jak  wolność  religijna,  ponieważ  niema  nic  takiego jak  neutralne  politycznie  lub  filozoficznie  zasady,  na  podsta­wie  których  o  wolności  takiej  można  by  orzekać.  Amerykański  mit  o  wolno­ści  religijnej  jest  równie  fałszywy jak  silny. 
 
Pismo Poświęcone Fronda nr 21-22
 
KENNETH R. CRAYCRAFT JR.
 
TŁUM. KRZYSZTOF KOEHLER
Tekst opublikowano w „New Oxford Review" 1999, nr 4
Śródtytuły pochodzą od tłumacza