Sorrentino jest jednym z najzdolniejszych reżyserów nowego pokolenia. Ten 40-letni Neapolitańczyk jest jednym tchem porównywany do wielkich mistrzów: Felliniego, Antonioniego, Tornatore Nie bez powodu. Jego epicki „Il Divo” („Boski”), poświęcony wiecznemu włoskiemu politykowi Giulio Andreottiemu, to arcydzieło. Kolejny obraz - „Wielkie piękno” zdobył Oskara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego w 2013 r.

Słodkie życie nie takie słodkie

Skojarzenia z „La dolce vita” Frederico Felliniego nasuwają się same. Motyw przewodni jest podobny, miejsce akcji identyczne, ale słodkie życie Sorrentino, nie smakuje już tak samo jak u Felliniego. Wtedy Marcello Mastroianni wiodąc dziarski żywot dandysa, energicznie uganiał się za Anitą Ekberg. Współcześnie, 65-letni Jep Gambardella, grany przez Toniego Servillo, choć pali równie dużo, porusza się po Wiecznym Mieście sennie i z nostalgią.

Podróż po nocnym Rzymie z podstarzałym pisarzem tak naprawdę przypomina koszmar. Gambardella jest człowiekiem światowym. Mieszka w pięknym mieście, otacza się gronem przyjaciół, pięknymi kobietami i przedmiotami. Jest duszą towarzystwa, otwierają się przed nim każde drzwi. Lecz mimo to jest nieszczęśliwy. Ma wszystko, ale nie ma nic.

Czas wypełniają mu dyskoteki, orgietki i pseudointelektualny bełkot z wstawionymi „artystami”. To, co z nastolatka w powszechnym rozumowaniu ma czynić mężczyznę, z podstarzałego dziadka robi błazna. Pisarz ogląda tandentne przedstawienia, styka się z bezwartosciową sztuką nowoczesną i wymienia się banałami z podobnymi sobie. Przez wiele lat nie znalazł swojej miłości. Nie ma rodziny, dzieci, więc swoje cierpienie zagłusza rzucaniem się w wir przelotnych znajomości i nałogów.

Otacza go teatr złudzeń. Znajomi – arystokratka z synem cierpiącym na depresję, znajomy księżniczek mający klucze do najpiękniejszch prywatnych pałaców tego miasta, milczący poeta, producent zabawek, zapewne milioner, karlica – właścicielka prestiżowego pisma kulturalnego, telewizyjna gwiazda i niedoszły reżyser żyją w świecie fałszywym, który sobie wykreowali.

W tym świecie nie nic prawdziwego. Okazuje się, że pisarce, która chwali się, że wydała kilkanaście publikacji i poświęciła się dla czwórki dzieci, książki drukowała partia, a w wychowaniu potomstwa wyręczają ją kamerdyner, nianie, kucharki i szofer. Wielu innym nie udało się w życiu w zasadzie nic. Nawet pogrzeb jest rewią mody, teatralnych gestów i wyświechtanych sloganów,  nie niosących ze sobą ani pocieszenia, ani nadziei.

Rzym bez Boga 

Sorrentino przedstawił więc karykaturę ludzi sukcesu, włoskich elit, życia o jakim marzą konsumenci telewizji śniadaniowej puszczanej na kanale RAI Uno. Paradoksalnie – owo wielkie piękno jest brzydkie. Jest to w zasadzie piekło, piekło życia wyłącznie dla siebie, ślepego podążania za swoim spełnieniem, karierą, egoizmem. Piekło światowego życia, blichtru, przygodnego seksu, wyuzdania, szmiry. To nie może dać szczęścia.

Piekłem jest brak miłości. Człowiek, który nie kocha, nie żyje. Jest martwy. Najbardziej nieszczęśliwi w tym filmie są ci, którzy żyją na samym szczycie – wyalienowani arystokraci, którzy nie muszą nieść codziennego krzyża. Nie wiedzą co zrobić z wolnym czasem. Jedząc wikwintne potrawy, odwiedzając historyczne wnętrza, grając w karty, trwonią swoje życie.

Jest coś uderzającego w zestawieniu tego miasta z miejscem, do którego pielgrzymuje chrześcijanin. Motywy religijne są gdzieś w tle. Jakaś szkoła prowadzona przez siostry, wieża kościoła gdzieś w oddali, czy kuriozalna scena, w której ksiądz potajemnie zaprasza zakonnicę na kolację i zamawia drogiego szampana. Siostra zakonna pojawia się nawet na elitarnej imprezie z lekarzem, robiącym ochotnikom zastrzyki z botoksu, który inkasuje po 700 euro za seans. Albo eteryczny kardynał, były egzorcysta, a dziś kandydat na papieża i sybaryta.

Ale przecież to tylko symbole. Tam Boga nie ma. Jest tylko pustka, bolesna jak rana po kastracji, której niczym nie sposób wypełnić. Zostaje tylko wieczne odurzanie się, wieczna ucieczka, albo przejście po siedemdziesiątce z kokainy na heroinę, jak uczynił to jeden z przyjaciół z lat dzieciństwa.

Zabawne, gdy czyta się recenzje tych, których taki świat wciąż fascynuje! Dla nich ten obraz jest „oniryczny”, „transowy”, „szalony”, „ekstatyczny”, a przede wszystkim piękny. Bo tak przedstawia się współcześnie zło, które fascynuje, ale w sposób zrozumiały tylko pogan.

Śmierć za życia

Dla światowców imponujący jest zawarty w filmie cynizm, złośliwości, uszczypliwości, czy cała estetyka obrazu. Jest to jednak jedynie warstwa zewnętrzna. Gdyby jej się pozbyć wyłania się prawdziwe oblicze bohatera. Żyjącego w tłumie, ale samotnego, przebywającego z wieloma ludźmi, ale bez relacji, spełnionego, a jednak pustego. Ile można imprezować na dachu kamienicy wielkiego miasta?

Dla nich jest niezrozumiałe jak można dać swój majątek Kościołowi i pojechać na misję. Śmieszne są dla nich słowa filmowej „świętej”, że „wyszła za mąż za biedę, a o biedzie się nie rozmawia, tylko w niej żyje”. Ich życie jest przecież jak codzienne robienie sobie zdjęcia i codzienna adoracja swojego wizerunku.

Zachód, odwracający się od tradycyjnych wartości, na których został zbudowany niechybnie chyli się ku upadkowi. Podczas gdy „Słodkie życie” było ostrzeżeniem, w „Wielkim pięknie” owo ostrzeżenie doczekało się praktycznej realizacji. Degeneracja europejskich elit sięgnęła już poziomu sprzed upadku starożytnej Grecji czy najazdu Imperium Rzymskiego przez barbarzyńców. Z tą drobną różnicą, że współczesne elity przejawiają nadzwyczaj silne tendencje samobójcze.

Tomasz Teluk