Nie da się uniknąć odniesienia do katastrofy smoleńskiej, jeśli chce się zrozumieć cokolwiek z tego, co dzieje się w Polsce. Chociaż tragiczna śmierć urzędującego prezydenta jest wydarzeniem, które zapisuje się w historii, to nie zawsze stanowi wyraźną cezurę między tym, co było przed, a tym, co jest po. A tym razem tak właśnie się stało. Po 10 kwietnia 2010 roku mamy inną Polskę.

Z perspektywy międzynarodowej najpewniejszym skutkiem nie tyle katastrofy, ile sposobu podejścia do zakłamywania jej przez Rosjan było ośmieszenie Polski, jej władz i najwyższych dowódców wojskowych. Wykreowany i upowszechniony na cały świat oszczerczy przekaz o czterech podejściach do lądowania, awanturującym się prezydencie i pijanym generale w kokpicie samolotu długo jeszcze będzie ciążył na naszym wizerunku. Rząd PO praktycznie temu nie przeciwdziałał. Dobro narodu i państwa poległo w starciu z krótkowzroczną polityką partii, której na rękę było szkalowanie prezydenta i całego obozu, z którego się wywodził. Niejasna rola wielu spośród rządzących przed tą katastrofą i zaraz po niej oraz ich współudział w jej zakłamywaniu zaciążyły nad całą rządzącą formacją niemal jak grzech pierworodny, który rodzi cynizm, niechęć do prawdy, wszechobecną korupcję i pogardę dla wartości.

Mało jednak się mówi o tym, jak 10 kwietnia zmienił PiS. Śmierć śp. Lecha Kaczyńskiego oznaczała dla tej partii koniec pewnej epoki, bo z jednym tylko bliźniakiem nie jest to już ta sama partia. Bliźniacy, choć nierozłączni i bezgranicznie wobec siebie lojalni, są jednak różnymi ludźmi i w tej inności wzajemnie się uzupełniają. Jeden jest chłodnym i czasem boleśnie zdystansowanym wobec ludzi samotnikiem, drugi był ciepły, wrażliwy i sympatyczny nawet wtedy, gdy popełniał drobne gafy. I to on wygrywał wybory, przyciągał do PiS ludzi, których spotykał wcześniej w NIK, Ministerstwie Sprawiedliwości czy w warszawskim Ratuszu. Zaryzykuję stwierdzenie, że gdyby żył Lech Kaczyński, nie doszłoby w PiS do tak spektakularnych rozłamów i odejść. Większość napięć dałoby się zażegnać w rodzinie.

Najważniejsze jednak procesy zostały uruchomione w ramach realizowanego w Polsce projektu cywilizacyjnego. Żałoba po katastrofie smoleńskiej uwidoczniła bowiem w Polakach nadspodziewanie wielkie pokłady patriotyzmu i religijności. Zrodziło to frustrację tych struktur, które co najmniej od roku 1988 działają na rzecz budowy u nas tzw. społeczeństwa otwartego, czyli utopijnej wizji społeczeństwa bez tożsamości i prawdy. Widok setek tysięcy ludzi z biało-czerwonymi flagami i różańcami w rękach, stojących po kilkadziesiąt godzin, aby na chwilę przyklęknąć w modlitwie przed trumnami pary prezydenckiej, musiał w nich budzić irytację. Już wtedy pojawił się wiec jazgot: „Jak długo jeszcze będziemy skazani na zgrzebną polskość i na dominację Kościoła, skoro przez ponad 20 lat nie dorobiliśmy się świeckiego sposobu przeżywania takich właśnie wydarzeń”. Doświadczenie cywilizacyjnej porażki skłoniło piewców społeczeństwa otwartego do szukania nie gdzie indziej, jak w kręgach skrajnej lewicy, antidotum na polską religijność i patriotyzm. Pod smoleńskim krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, na styku dawnych działaczy PO i skrajnej lewicy, rodziła się antykatolicka i antypolska partia. Zadzierzgał się sojusz, który wielu po 1989 roku uważało za niemożliwy.

Profanacje krzyża, prowokacje i przemoc wobec modlących się, nawet zwykłe ordynarne chuligaństwo stały się miarą postępu i europejskiej nowoczesności. Zyskały nobilitację zarówno w mediach, jak i przez sam fakt, że można ich było dokonywać bezkarnie nie byle gdzie: przed siedzibą Prezydenta RP. Słowa „Bóg, Honor i Ojczyzna” zostały publicznie ogłoszone w najbardziej prorządowej telewizji jako wrogie i prowokacyjne, patriotyzm został nazwany faszyzmem, ludzie wierzący – fanatykami religijnymi, a Kościół – ciemnogrodem. Dokładnie jak w epoce Stalina! W tym samym roku przy zachwycie mediów głównego nurtu i bierności policji lewacy zablokowali Marsz Niepodległości, a rok później do wybijania Polakom z głów patriotyzmu sprowadzono skrajnie lewacką niemiecką „antifę”.

Po katastrofie smoleńskiej walka o dusze i o tożsamość Polaków weszła w nowy etap, w którym wszystkie chwyty są już znowu dozwolone. Nie jest to jednak przejaw siły, ale słabości tych, którym nasza religijność i zdrowy patriotyzm przeszkadzają. I w tym nasza nadzieja.

Ks. Henryk Zieliński

Felieton pochodzi z Tygodnika "Idziemy"