Rozmowa Piotra Goćka z Cezarym Gmyzem wciąga od pierwszych stron. A zaczyna się od bomby, czyli trotylu, a później zgodnie z regułami sztuki, napięcie rośnie. Już na początku dowiadujemy się, jak wyglądała afera z trotylem oczyma jej głównego autora, człowieka, który najpierw dotarł do prawdy, później został za nią zwolniony z pracy, a na koniec – nieco pod przymusem – prokuratura, która najpierw zarzucała mu kłamstwo, przyznała mu rację. Książka przynosi nam szczegółowy opis tamtych wydarzeń, momentu zwolnienia, sporów i reakcji środowiska. Do tematu Smoleńska i trotylu Gmyz powraca dalej i właśnie tam zdradza najciekawsze informacje, z których wynika, że Andrzej Seremet miał sugerować w rozmaitych rozmowach, że ujawnienie wyników badań wraku może doprowadzić do zaatakowania Polski przez Rosję...

Absurdalne? Może, ale jakże typowe dla historii, które opowiada w tej książce Gmyz, a z których wynika ścisłe uwikłanie sporej części elit (także niestety kościelnych) w związki z komuną, służbami specjalnymi i Związkiem Sowieckim. Gmyz opowiada historię Turowskiego (dla samego tego rozdziału książkę trzeba przeczytać), która jest kwintesencją ubeckich karier w wolnej Polsce, ewangelickiego biskupa Janusza Jaguckiego, który donosił na własnych wiernych i metropolity Sawy, który wydał własnych kleryków, którzy chcieli przerzucać do ZSRS literaturę religijną. Każda z nich mogłaby być materiałem na znakomity psychologiczny czy wręcz metafizyczny thriller, gdyby tylko wziął się za niego Dostojewski. Ale w nieliterackim świecie są to po prostu paskudne historie małych ludzi, którzy zrobili wielkie kariery i zasłaniają się Bogiem, by usprawiedliwić własne draństwa.

Ale – wbrew temu, co często zarzuca się Gmyzowi – nie ma w nim temperamentu inkwizytora. On chciałby tylko, jak sam przyznaje, przywrócenia „elementarnej sprawiedliwości”, wyznania win i przebaczenia. I tam, gdzie się to udaje (a udało się w przypadku biskupa Marka Izdebskiego, zwierzchnika Kościoła Ewangelicko-Reformowanego) rezygnuje z działań. A w tej książce broni przynajmniej kilku osób, które za agentów zostały jego zdaniem uznane niesłusznie, choćby ol Konrada Hejmo czy arcybiskupa Józefa Kowalczyka. Mocną kreską kreśli też – bez łatwych wniosków – obraz agentury w Watykanie. I wciąż szuka sprawiedliwości.

Problem z Polską jest tylko taki, że elementarna sprawiedliwość nieczęsto jest przywracana, że winnymi okazują się nie ci, którzy donosili (oni przecież zawsze mieli setki ważnych powodów), ale ci, którzy teraz chcą o tym mówić. Urzędy w Kościele ewangelicko-augburskim też stracili (z jednym wyjątkiem biskupa Jaguckiego) nie kapusie, ale ci, którzy z kapusiostwem chcieli walczyć (by wymienić tylko biskupa Tadeusza Borskiego i ks. Tadeusza Konika). A i w Kościele katolickim nie jest inaczej. I to nawet tam, gdzie rzecz dotyczy Stolicy Apostolskiej. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski wciąż funkcjonuje na marginesie, a TW, także tacy, którzy wcale nie rozliczyli się ze swoją przeszłością miewają się świetnie.

Kościoły na ławie oskarżonych i tak nie wypadają jednak najgorzej. O wiele surowiej rozprawia się Gmyz z mediami czy państwem. Te pierwsze oskarża o ignorowanie ważnych tematów na polityczne zamówienie, niszczenie niezależności i służalczość. A państwo o to, że wciąż rządzone jest przez wąską sitwę dziadków, ojców i wnuków, którzy wywodzą się z tej samej grupy polityczno-ideowej i których wciąż łączy wspólnota interesów, tak mocna, że niemożliwy staje się jakikolwiek bunt młodych, jakiekolwiek rozliczenie z przeszłością ojców i dziadków. Analiza pochodzenia, życiorysów pracowników MSZ, sądów, prokuratury, ale także mediów – potwierdza w pełni tę diagnozę. I nic się w Polsce nie zmieni, dopóki lemingi tego nie dostrzegą i nie zbuntują się przeciwko tym, którzy i których dzieci zawsze blokują im ścieżki rozwoju zawodowego.

Degrengolada państwa, jaka wyłania się z rozmowy Goćka i Gmyza to jednak nie tylko kwestia powiązań, sitwy, kumoterstwa, ale także zwykłego grabienia państwa. Gmyz przypomina historię zmiany prawa pod jednego biznesmena, której dokonali – wspólnie politycy PO i SLD (ale także kilku PiS) tak, by można go było uniewinnić w sprawie, w której mógł być skazany na więzienie (zapewne w zawieszeniu), opisuje rozpracowywanie słynnej willi Kwaśniewskich, a także rzekome samobójstwa prokuratora Przybyła...

Te sprawy pozostawiają głęboki niesmak, poczucie głębokiego zepsucia państwa i instytucji, w których żyjemy, a jednocześnie uświadamia, jak trudnego zadania podejmuje się każdy reporter śledczy (zawodowi temu też poświęconych jest nieco stron), który musi wciąż na nowo zanurzać się w świecie, o których chętnie byśmy zapomnieli, by uniemożliwić rozmaitym szambonurkom okradanie i oszukiwanie nas wszystkich. Cena za to jest jednak spora. Trudno jest żyć z wiedzą, jaką ma dziennikarz śledczy. Szczególnie, gdy uświadomimy sobie, że zazwyczaj wie on o wiele więcej niż może napisać czy powiedzieć.

Tomasz P. Terlikowski

Zawód dziennikarz śledczy. Z Cezarym Gmyzem rozmawia Piotr Gociek, Wydawnictwo Fronda, Warszawa 2013, ss. 300.