Swego czasu porównałem Viktora Orbána do księcia z tekstu Machiavellego. Sądzę, że to porównanie przetrwało próbę czasu. Premier Węgier jest politykiem przebiegłym i pragmatycznym do bólu, lecz nie cynicznym. W swojej własnej opinii, a także, jak pokazały ostanie wybory, w oczach większej części rodaków służy on bowiem interesom Węgier. Węgier ponad wszystko. Nie zważa na zyski tej czy innej koterii, jak robią polityczni cynicy. W odróżnieniu od idealistów nie interesują go jednak również honory, sojusze, z których nie ma korzyści, i wielkie projekty, z których nic konkretnego nie wynika.

Nie, Orbán twardo stąpa po ziemi i widzi swoje Węgry takie, jakimi one są. Węgry to zaś mały kraj pośrodku coraz mniej stabilnego politycznie i ekonomicznie kontynentu. Niektóre środki zaradcze, jakie premier Węgier zdecydował się zastosować, nie mogą się Polsce podobać. Mimo to musimy dostrzec, że Orbán jest sumieniem Europy Środkowej, UE oraz NATO. Swoim sąsiadom oraz organizacjom międzynarodowym wystawia bowiem wysoki rachunek za ich słabość i brak solidarności. A czasami wręcz wyraźną złą wolę.

Nowa polityka i nowa gospodarka

Po objęciu rządów Viktor Orbán naraził się zarówno Unii Europejskiej, jak i Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu – dwóm instytucjom, którym od dawna nikt nad Balatonem nie śmiał się sprzeciwiać. Premier Węgier stosował przy tym otwarcie retorykę antykolonialną.

„Dla zagranicznych firm era kolonizacji Węgier się skończyła” – podsumował niedawno swoje działania. Okazał się bowiem zdeklarowanym wrogiem Konsensusu Waszyngtońskiego narzucającego peryferyjnym gospodarkom niekontrolowaną wyprzedaż swoich zasobów. Na Węgrzech wprowadzone pod rządami Fideszu wysokie opodatkowanie zagranicznych banków sprawiło np. że zaczęły one sprzedawać swoje filie bankom węgierskim, co doprowadziło do faktycznej madziaryzacji sektora.

Węgry pod przywództwem Orbána odrzuciły też kategorycznie rozwiązania zastosowane przez MFW w Grecji i Hiszpanii. Z przyznanych przez Fundusz 20 mld euro Budapeszt wykorzystał tylko 7,5. Dziury począł natomiast łatać przez opodatkowanie zysków kapitałowych i zachodnich koncernów.

Konsekwentnie stymulowano również konsumpcję wewnętrzną. Zwiększano siłę nabywczą obywateli i poziom zatrudnienia np. poprzez obcięcie o 20 proc. opłat za elektryczność. Dodatkowo na złość wielkim funduszom inwestycyjnym rząd w Budapeszcie upaństwowił wszystkie świadczenia emerytalne.

Efekty? Węgierska gospodarka rośnie obecnie w tempie 2,7 proc. (prawie dwa razy szybciej niż w Polsce). Bezrobocie jest najniższe od 2009 r. Dodatkowo państwo jest niezwykle zdyscyplinowane budżetowo. W zeszłym roku Budapeszt spłacił wszystkie swoje zobowiązania wobec MFW. Pół roku przed terminem!

W międzyczasie sam Fundusz przyznał, że narzucanie ostrych programów oszczędnościowych w zamian za pożyczki było „fundamentalnym błędem”. Rząd Orbána nie miał jednak już do niego i jego deklaracji cierpliwości. W połowie lipca 2013 r. György Matolcsy, prezes węgierskiego banku centralnego, poinformował w specjalnym piśmie, że Węgry chcą zamknąć przedstawicielstwo MFW w Budapeszcie. Fundusz musiał się dostosować.

Pomimo sukcesów gospodarczych przyjęta w 2012 r. konstytucja wzbudziła również wiele uzasadnionych kontrowersji, zwłaszcza ustępy zakazujące prowadzenia kampanii wyborczych w prywatnych stacjach telewizyjnych oraz ograniczenie uprawnień trybunału konstytucyjnego i banku centralnego.

Orbán miał jednak na swoją obronę to, że bez nowych zapisów oraz drastycznego skrócenia wieku emerytalnego sędziów nie byłoby możliwe przeprowadzenie realnej dekomunizacji. Opór ludzi związanych z dawnym systemem byłby zbyt duży.

Ale oczywistym minusem ograniczenia funkcji trybunału jest to, że bez tego proceduralnego hamulca mający większość konstytucyjną Fidesz pozwala sobie na coraz większą legislacyjną ekstrawagancję. W zeszłym roku wprowadzono np. częściowy zakaz handlu tytoniem. Dziś papierosy można kupić tylko w bardzo nielicznych narodowych sklepach tytoniowych. Smaczku sprawie dodaje to, że na blisko 5 297 planowanych sklepów 500 należy do przedsiębiorcy związanego z Fideszem. Nie ma też już kto bronić swobody mediów przed surowymi ustawami je regulującymi, a tę właśnie rolę poprzednio brał na siebie trybunał.

Jeśli nie Zachód, to co?

Spektakularne sukcesy musiały z Orbána uczynić pupila polskiej prawicy. Rzucone przez prezesa Kaczyńskiego motto „Budapeszt nad Wisłą!” stało się zaraz popularnym hasłem wśród zwolenników PiS. Pragmatyzm premiera Węgier musiał jednak w końcu zderzyć się z polskim romantyzmem.

Orbán jest bowiem zmuszony współpracować z różnymi partnerami i równoważyć ich wpływy. Idąc na rękę UE, Fidesz przed wyborami złagodził np. kilka kontrowersyjnych zapisów konstytucyjnych. Komentując swój stosunek do UE, Orbán stwierdził zaś, że nie trzeba Unii kochać, aby z nią współpracować, gdyż „kto nie siedzi przy stole, ten trafia do karty dań”.

Premier Węgier jest jednak równie zdeterminowany, aby nie trafić do karty dań serwowanych na Kremlu. W styczniu podpisał z Rosatomem umowy o budowie nowych bloków elektrowni atomowej Paks, otrzymując przy tym „10 mld euro kredytu dzielonego przez rząd rosyjski”.

Jakiż popłoch musiał zapanować wśród polskich prawicowców, kiedy po konsekwentnie odrzucanych przez Orbána zalotach PiS nagle ujrzeli swojego idola ściskającego prawicę Putina. Czyżby na przywódcy Węgier nie zrobiły wrażenia prezentacje smoleńskie Antoniego Macierewicza i rozkręcający się podówczas Euromajdan?

Można się było naturalnie jeszcze trochę łudzić. Jeszcze na początku marca węgierskie MSZ oficjalnie potępiało aneksję Krymu. Tematyka ukraińska poza kilkoma ogólnymi deklaracjami była jednak skrzętnie przemilczana. Ostatecznie zaś premier Orbán w autoryzowanym wywiadzie sprzeciwił się nakładaniu dalszych sankcji wobec Rosji jako działaniom, które nie służą ani Węgrom, ani UE.

Oburzaliśmy się wciąż na bierność Zachodu wobec poczynań Rosji. Orbán zaś wyciągnął wnioski i wymierzył polskiej polityce policzek. Był to jednak policzek zasłużony. Nie przezwyciężyliśmy słabości naszego państwa i nie udało nam się skonstruować sieci regionalnej współpracy. A przecież wobec słabego zaangażowania USA w sprawy NATO i zdominowania UE przez interesy Niemiec taka kooperacja jest więcej niż potrzebna.

Orbán dość długo czekał na „Budapeszt nad Wisłą” i Wełtawą, sam o tym mówił jeszcze równo rok temu w wywiadzie jakiego udzielił „Magyar Hirlap”.

Na pytanie: „Czy to realne, żeby stworzyć ścisłe środkowoeuropejskie porozumienie rozciągające się od Bałtyku do Morza Adriatyckiego w ramach Unii – albo jeśli, nie daj Boże, Unia się rozpadnie – zamiast niej?” odpowiedział w następujący sposób:

„Tak, to realne. Trudno dzisiaj powołać takie porozumienie, ale według mnie to realne. Nie jest przypadkiem, że dotąd w historii nie było czegoś takiego, bo poza tym, że wszystkie te kraje leżą w Europie Środkowej, nic innego ich nie łączyło. Ponadto często był to obszar zacofany i dzięki temu zagraniczne wpływy od polityki po gospodarkę były bardzo silne. Kiedy Europa Środkowa stwierdziła, że lepiej byłoby być razem, już dawno było na to za późno, bo jeden kraj już zajęto, a drugi podzielono. Sprawa rysuje się zatem tak, że mamy różne propozycje, które teraz omawiamy […]. W tej chwili jednak wspólny rozwój gospodarczy jest, powiedzmy, niedostateczny… W ciągu ostatnich dwudziestu lat bardziej niż z Krakowem czy Koszycami jesteśmy związani z południowoniemieckim przemysłem, co nie wróży dobrze współpracy środkowoeuropejskiej”.

Polska a Węgry

Związki gospodarcze z Niemcami niosą zaś wciąż dla Węgier realną groźbę powtórzenia prędzej czy później scenariusza greckiego. A skoro lokalna współpraca była niewystarczająca, to Węgrom pozostała tylko Rosja. Była ona dla Orbána tym naturalniejszym partnerem, że Węgry w odróżnieniu od np. Mołdawii i związanej z nią gospodarczo Rumunii czy też krajów bałtyckich (z ich rosyjskojęzycznymi mniejszościami) nie są obecnie na kremlowskiej liście „spraw do załatwienia”.

Czy z dość racjonalnych decyzji wobec Rosji podjętych przez Orbána wynika jednak, że Polska powinna pójść tą samą drogą? Bynajmniej. Polska nie jest krajem małym, nie może żyć nadzieją, że światowe potęgi pozwolą jej spokojnie żyć na uboczu ich interesów. Rosja postrzega nas jako ważną przeszkodę na drodze do odbudowy swojego dawnego imperium. Niemcom zbyt niezależna Polska nie pozwala zaś na zacieśnianie współpracy z Kremlem.

Dochodzą też do tego specyficzne czynniki kulturowe. W Rosji do łask wraca nowe euroazjatyckie wydanie słowianofilstwa. Inaczej niż na Węgrów, Kreml na Polaków „patrzy wciąż i z nienawiścią, i z miłością”, by zacytować poemat Aleksandra Błoka. Można też przytoczyć wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z ostatniej kampanii prezydenckiej. Stwierdził on wtedy, że Polska będzie albo silna, albo nie będzie jej wcale.

Liderowi PiS brak politycznych umiejętności Viktora Orbána w konstruowaniu potężnych partii wygrywających raz za razem wybory. Ma jednak w zupełności rację, jeśli chodzi o naszą geopolitykę. Nasz sprzeciw wobec zachodniego neokolonializmu nie musi, a wręcz nie może pociągać za sobą bliskiego sojuszu z Rosją. Musimy starać się wybić na większą podmiotowość ekonomiczną oraz polityczną. Musimy konstruować regionalne sojusze.

Viktor Orbán to człowiek pragmatyczny. Jeśli dzięki nam otworzą się przed nim nowe możliwości, to chętnie z nich skorzysta. Wszak nawet Łukaszenko ostatnio wydaje się coraz bardziej zrażony do interesów z Władimirem Władimirowiczem. Wciąż istnieje realna szansa, by Europę Środkową wyrwać ze statusu biernego rosyjsko-niemieckiego pogranicza. Układ geopolityczny jeszcze nie został ostatecznie domknięty. Pytanie tylko, czy wystarczy czasu.

Michał Kuź

Artykuł ukazał się w nowym numerze Tygodnika "Nowa Konfederacja"