Nie jest żadna ujmą dla prezydenta, że jego ustawa idzie do poprawek. To przejaw prawdziwej demokracji

 

Co za noc w parlamencie! Sprawa frankowiczów podgrzała emocje do czerwoności. To był bardzo ważny moment, bardzo ważny sprawdzian nowej władzy, jeśli chodzi o stan demokracji wewnątrz samej partii rządzącej oraz jej zdolności zrozumienia projektów innych niż wcześniej już ustalone, a niekoniecznie trafne. Był to też sprawdzian cywilizacyjny naszego państwa, dowód na to, że istnieje nie tylko teoretycznie.  

To, że prezydencki projekt tzw. ustawy frankowej jednak nie został wczoraj poddany głosowaniu, a trafił do sejmowej komisji finansów publicznych celem naniesienia poważnych poprawek – a najprawdopodobniej całkowitego jego odrzucenia – nie stanowi żadnej ujmy ani dla rządzącej partii, ani tym bardziej dla samego prezydenta, choć dla jego niektórych doradców tak. I niech sobie wraże media piszą na ten temat co chcą, niech doszukują się dziury w całym, niech sączą swój jad, wszak do niczego innego zdolne nie są. Cokolwiek by obóz patriotyczny nie zrobił i tak będą na niego pluli – lepszej koncepcji opozycyjnej nie zdołali wymyśleć. Natomiast środowisko PiS-u dało wyraźny sygnał, że jednak nie partyjniactwo ma w partii priorytet, że w sprawach najistotniejszych przeważa głębokie zastanowienie, choćby reprezentowane przez partyjną mniejszość. A tak właśnie było w tym wypadku, gdy przede wszystkim dwaj posłowie, przewodniczący komisji finansów publicznych Jacek Sasin i jego zastępca Janusz Szewczak, przekonywali podczas tej nocy wyżej i niżej usytuowanych w hierarchii kolegów, że prezydentowi podsunięto do podpisania ustawę z gruntu złą, niekonstytucyjną, niezwykle łatwą do zaatakowania.  

Prezydent Andrzej Duda nie może znać się na wszystkim, musi zdawać się na ekspertów. Otoczony jest zatem różnymi doradcami; niektórzy to rzeczywiście wspaniali fachowcy i wielcy patrioci, jak choćby profesorowie Andrzej Nowak i Witold Modzelewski. Jednak jeśli idzie o zagadnienia finansowe, odnosi się wrażenie, że komuś udało się wcisnąć do prezydenckiego otoczenia ludzi stojących całkowicie po stronie banków, którzy straszą na dodatek tragicznymi jakoby konsekwencjami dla prezydenta, dla Polski, a nawet świata, gdyby banki musiały zwrócić to, co nieprawnie zabrały 750 tysiącom polskich rodzin wciskając im tzw. kredyty frankowe. Że były to tak zwane kredyty potwierdzają już sądy pierwszymi wyrokami. Sądy ośmielone przez nową władzę do wyrokowania w tych sprawach bez obaw, że komuś poważnie się narażą. Nie dalej jak trzy dni temu zapadł w Toruniu wyrok unieważniający frankową umowę kredytową. Bo jakież to były frankowe umowy kredytowe, skoro żaden bankowy klient nie otrzymał ich tytułem jednego nawet franka szwajcarskiego. De facto bowiem ludzie ci co miesiąc wykupywali od banku swoją ratę za coraz to wyższą cenę dyktowaną przez tenże bank – i dalej muszą to czynić – zamiast spłacać normalnie kredyt. Gdyby naprawdę przekazano im franki szwajcarskie do ręki lub na konto, dziś nie byłoby żadnego problemu, mielibyśmy 750 tys. bardzo zadowolonych rodzin. Banki wpadły we własną pułapkę i to one muszą ponieść karę, a nie klienci.

Pewien znany bardzo publicysta popisywał się niedawno ślepym przywiązaniem do prezydenta zachwalając odrzuconą wczoraj ustawę, a frankowiczów określając mianem ludzi chytrych, których spotkała słuszna kara za pazerność. Takie stawianie rzeczy jest bardzo nie w porządku. Jeżeli klientom powszechnie mówiło się, że nie spełniają warunków, by otrzymać kredyt w złotówkach, ale gdyby wzięli kredyt we frankach szwajcarskich, to taką zdolność kredytową już mają, to kto będący w potrzebie z takiej możliwości by nie skorzystał? Jak może nie razić chytrość banków, w większości zagranicznych, za którymi stoi potężna machina prawna? Jak można za to z wielką łatwością zarzucać chciwość swoim rodakom, którzy miesiąc w miesiąc z tą machiną ścierać się muszą? Te starcia mają już wymiary tragiczne, kończą się nieraz samobójstwami, rozpadaniem się rodzin, gdy każdy dzień ich życia piętnuje beznadzieja. Z tego też względu krążąca wczoraj po Sejmie pogłoska, że przy głosowaniu nad prezydencką ustawą ma obowiązywać dyscyplina partyjna, musi być uznana za złośliwą „wrzutkę” do obozu rządzącego. Sprawa frankowiczów znalazła się w takim punkcie, że niestety nie chodzi już tylko o kwestie gospodarcze i finansowe; ma wymiar dramatów osobistych, które ważyć trzeba także w swoim sumieniu. Obóz patriotyczny nie może być obozem pozbawionym sumienia.

Kwestia ta ma zresztą szerszy wymiar powiązany z repolonizacją banków. W skrócie tylko zapytam (retorycznie): po co płacić ciężkie pieniądze (11–13 mld zł) zagranicznym banksterom np. za 30 procent udziałów w Banku Pekao SA? Lepiej przeznaczyć te kwoty na zabezpieczenie bankowych klientów (np. poprzez specjalne ubezpieczenia, skoro to PZU ma wyłożyć owe miliardy), a bank niech sobie pada; przejmie się go za przysłowiowa złotówkę i zrepolonizuje w stu procentach. Wtedy będzie działał co najmniej równie dobrze jak teraz, a nie będzie wciskał Polakom toksycznych produktów. Państwo zaś będzie mieć z jego zysków nie 19 procent w postaci podatku dochodowego, ale całe 100 procent. Cały zysk. Trzeba by również zbadać, na ile prawdziwe są krążące w amerykańskim internecie pogłoski, że tamtejszy nadzór finansowy sprawdza, czy bank Pekao SA nie prał czasami brudnych pieniędzy. Gdyby bowiem coś takiego miało miejsce, w co osobiście nie wierzę (ale kontrola ponoć lepsza oda zaufania), na bank spadną potężne wielomiliardowe kary…

Co nagle, to po diable. Dotrzymywanie słowa danego w kampanii wyborczej może różnie wyglądać. Można go dotrzymać starannie, można byle jak i pozornie. Z drugiej też strony frank może w każdej chwili zacząć kosztować np. 5 zł… Wydaje mi się, że najlepszym i bardzo pilnym rozwiązaniem byłoby obecnie przekazanie sprawy „frankowej” grupie dobrze zorientowanych posłów, zdecydowanie niezależnych od wpływów bankowych, nie strachliwych, by po przeanalizowaniu znajdujących się w sejmie projektów przedstawili oni propozycje kompleksowego rozwiązania w połączeniu z efektami reprywatyzacyjnymi. Państwo polskie musi się wzbogacić, a może to uczynić tylko poprzez bogacenie się jego obywateli.

Banki działają zakulisowo. To państwo w państwie; bogate państwo w państwie ubogim. Ale to ubogie państwo stanowi prawo. Z założenia stanowi je w imieniu ludu, narodu, nie zaś zagranicznych korporacji finansowych.

Dodam na koniec, że już nawet w Rumunii rozwiązano problemy frankowiczów, i to po ich myśli; rząd nie spotkał się bynajmniej z żadnymi szykanami. Nasz rząd natomiast cokolwiek by zrobił, będzie napiętnowany ze strony tzw. Europy. Trzeba to jednak po prostu przetrzymać, przeczekać. I robić swoje z myślą – tak jak w tylu innych przypadkach – o zwyczajnych polskich rodzinach, a nie o rodzinach banksterów.

Bardzo ciekawym rozszerzeniem powyższego tematu jest obszerny artykuł w najnowszym miesięczniku „Wpis” prof. Marcina Gomoły, byłego wiceprzewodniczącego Komisji Nadzoru Finansowego.

Leszek Sosnowski

Autor jest prezesem wydawnictwa Biały Kruk oraz publicystą miesięcznika „Wpis”.