Bp Michael Burbidge, odpowiedzialny w amerykańskim episkopacie za powołania, zauważa, że tegoroczne dane potwierdzają stałą i odnotowywaną już od kilku lat tendencję zwyżkową. Amerykańskiemu Kościołowi wciąż jeszcze daleko do liczby święceń sprzed kryzysu, który rozpoczął się tuż po Soborze. W 1965 r. było dla przykładu niemal tysiąc neoprezbiterów. W krytycznym roku 2005, a zatem w dobie wielkich skandali w amerykańskim Kościele, święceń było 454. Od tej pory liczba powołań powoli, lecz stale wzrasta.

Szczegółową analizę drogi powołania tegorocznych neoprezbiterów przeprowadził jezuicki uniwersytet Georgetown. Okazuje się, że do kapłaństwa dojrzewali w dość klasyczny sposób. 80 proc. z nich było ministrantami. 70 proc. regularnie odmawiało różaniec i uczestniczyło w adoracji Najświętszego Sakramentu. Neoprezbiterzy dają też dobre świadectwo o kościelnym szkolnictwie w USA. Połowa z nich ukończyła katolicką podstawówkę a nieco mniej, 45 proc. również kościelną szkołę średnią. Co więcej, przyznają oni, że w szkole znaleźli oparcie dla swego powołania.

Ciekawostką jest fakt, że aż co szósty neoprezbiter pochodzi z rodziny wojskowego. Co bardziej zrozumiałe, 37 proc. z nich ma w rodzinie księdza lub zakonnika. Aż jedna czwarta przyszłych amerykańskich księży urodziła się poza USA – najwięcej w Kolumbii, Meksyku, Polsce, Wietnamie i na Filipinach.

 

MT/Radio Watykańskie