Na Wschodzie Ukrainy toczy się wojna o przyszłość Europy. Putinowska Rosja pragnie wskrzesić euroazjatyckie imperium przemocy i kłamstwa. Kreml chce narzucić światowi układ, w którym wolność i prawa człowieka staną się pustymi słowami. Na drodze euroazjatyckich barbarzyńców, na wschodnich granicach cywilizacji europejskiej stanęli żołnierzy, którzy wytrwale walczą z przeważającymi siłami wroga…

Jednym z bastionów Europy w ciągu 242 dni było donieckie lotnisko. Broniła go garstka ukraińskich żołnierzy, nazywanych „cyborgami”. Bohaterska obrona trwała dłużej niż bitwa Stalingradzka, i weszła już do historii najnowszej. Donieckie lotnisko stało się symbolem odwagi i siły duchu obrońców cywilizacji europejskiej. Proponujemy czytelnikom rozmowę redaktora naczelnego czasopisma Włodzimierza Iszczuka z Askoldem, jednym z legendarnych cyborgów.

– Pan chyba nie zdaje sobie sprawy z tego, że ukraińskie cyborgi za życia stały się legendą. I że bohaterska obrona donieckiego lotniska będzie jednym z najbardziej jaskrawych epizodów w historii najnowszej Ukrainy i Europy, niezależnie od tego, jak się skończy ta wojna. Jest to fakt dokonany. Proszę opowiedzieć o sobie i o tym, jak pan się znalazł w legendarnej żytomierskiej 95. brygadzie powietrznodesantowej.

– Nazywam się Walery Loginow, znak wywoławczy Askold. Jestem oficerem. W 1990 roku ukończyłem wyższą szkołę wojskowo-polityczną. Dlatego honor oficera, miłość do Ojczyzny i swojego narodu – to nie są dla mnie puste słowa. Gdy na Ukrainie wybuchła Rewolucja Godności, całym sercem popierałem eurointegracyjne aspiracje Ukraińców. Wraz z synem byłem na Majdanie. Brałem udział w starciach na ulicy Gruszewskiego. Po wtargnięciu wojsk rosyjskich na Krym zrozumiałem, że nie będę w stanie obserwować wydarzeń z boku. Tak, byłem pełen energii, chciałem działać, bronić Ojczyzny z bronią w ręku.

Dla każdego oficera wojna – zwłaszcza wojna w obronie Ojczyzny – jestem przekonany, jest najwyższym szczytem kariery wojskowej. Jest to sens całego życia żołnierza profesjonalisty. Coś, do czego oficerowie przygotowują się w ciągu wielu lat. Dlatego 1 marca 2014 roku udałem się do WKU. A dziesięć dni później o godzinie 9 rano byłem już na miejscu zbiórki razem z pozostałymi ochotnikami. W taki sposób wróciłem do mojej jednostki, do żytomierskiej 95. brygady powietrznodesantowej. W przeciągu miesiąca odbywaliśmy szkolenie. Poznawaliśmy siebie i uczyliśmy się działać w składzie oddziału.

Już po pierwszym szyku kompanii zwróciłem się do chłopaków. Powiedziałem, że musimy sobie zdawać sprawę z całej odpowiedzialności, która spada na nasze barki, gdyż jesteśmy powołani, aby obronić kraj przed agresorem. Dlatego powinniśmy się stać jedną rodziną, bractwem bojowym, przyjaznym, zgranym zespołem. Przecież w realnych warunkach bojowych w oddziale wojskowym nie liczą się formalności, stanowiska czy godności, natomiast ważne są cechy osobiste, moralne i zawodowe żołnierzy. A więc bez miłości, przyjaźni, koleżeństwa i wzajemnej pomocy nie da się stworzyć efektywnego, skutecznego oddziału bojowego.

Byłem najstarszy w batalionie, w tym też, jeżeli chodzi o korpus oficerski. Dlatego miałem wobec chłopaków postawę ojcowską. Nawiasem mówiąc, dobrał się wspaniały oddział. Żołnierze różnili się temperamentem, wychowaniem i kulturą, ale każdy z nich w warunkach bojowych wykazał swoje najlepsze cechy. Szczerze mówiąc, takich jak na wojnie ciepłych stosunków międzyludzkich przedtem nigdzie nie widziałem. Właśnie na wojnie poznałem wielu ciekawych ludzi, m. in. legendarnego oficera sił specjalnych 1 stopnia Jurija Olefirenkę, który mimo wieku, słysząc głos serca udał się do walki o wolność i honor Ukrainy. Niestety, niedawno się dowiedziałem, że bohatersko zginał pod Mariupolem, osłoniwszy swoim ciałem podwładnych.

– Jakie zadania wykonywał Pana oddział na początku operacji antyterrorystycznej?

– Do strefy działań bojowych przyjechałem 2 września i dosłownie w tę samą noc udałem się do mojego pierwszego konwoju do Artemowska. W tym momencie w kompanii zostało 45 żołnierzy z 81 i siedem transporterów opancerzonych z dziesięciu. W ciągu całego lata nasz oddział eskortował konwoje. Wtedy była to najtrudniejsza praca, jedno z najbardziej skomplikowanych i niebezpiecznych zadań. Było duże ryzyko wpaść w zasadzkę.

Na bazie pod wyzwolonym Słowiańskiem odbywaliśmy intensywne szkolenia bojowe i integrację oddziału. Codziennie strzelaliśmy z różnych rodzajów broni (z wyjątkiem ciężkiej). Harmonogram dnia nie był unormowany, w tym, jeżeli chodzi o sen, przygotowywaliśmy się w ten sposób do realnej sytuacji na pierwszej linii frontu.

Na początku maja dwie osoby z pierwszego batalionu naszej brygady zginęły. Były jako pierwsze na smutnej liście poległych braci bojowych. Już 13 maja straciliśmy chłopaków bezpośrednio z naszej kompanii. Ośmiu żołnierzy, w tym czterech z mojego oddziału, wpadło w zasadzkę pod Dobropolem koło Doniecka. Był z nimi kapitan Wadim Zabrocki. Po tych dwóch stratach było już jasne, że wszystko jest na serio i że rzeczywiście jesteśmy na wojnie.

W tym czasie bojowcy z reguły atakowali naszych żołnierzy, chowając się za cywilów. Nie mogliśmy otwierać ognia w odpowiedzi. Ale to właśnie nasza 95. brygada jako pierwsza zastosowała skuteczną taktykę, co pozwoliło odcinać ludność cywilną od rosyjskich sił specjalnych. Dzięki stanowczości naszego dowódcy, pułkownika Michała Zabrodskiego, jako pierwsi spośród jednostek wojskowych rozpoczęliśmy zniszczenie terrorystów.

– Proszę też opowiedzieć, jak była nastawiona ludność cywilna w tamtym okresie operacji antyterrorystycznej?

– Warto przypomnieć sobie w tym miejscu jedną pouczającą historię, która charakteryzuje stosunek ludności cywilnej do naszych żołnierzy. Jest to historia o śmierci Tarasa Szpiganiewicza, dwudziestoletniego młodzieńca z mojej kompanii. Wydarzyło się to w miejscowości Górskie rejonu donieckiego.

Zasadzka, do której trafił Taras, była klasyczna. Separatyści unieszkodliwili pierwszy transporter opancerzony, dalej zajęła się ogniem maszyna z amunicją. Żołnierze, eskortujący konwój, wyskoczyli z maszyn, zajęli obronę okrężną i poszli walczyć. Taras Szpiganiewicz, kierujący transporterem, i Sergiusz, celowniczy karabinu maszynowego dużego kalibru, zostali w płonącej maszynie bojowej, do ostatniej możliwości zasłaniali grupę.

Taras został ranny odłamkami granatu, jego ręka była krytycznie obrażona, a kości zgruchotane. Po drugim wybuchu dostał bardzo ciężkiego, krytycznego zranienia w nogę. Celowniczy też został ranny, ale ryzykując własnym życiem pod ogniem przeciwnika przez górny luk zdołał wyciągnął Tarasa na zewnątrz, a następnie ewakuować kolegę ze strefy obstrzału. Odchodząc, grupa żołnierzy spróbowała ukryć się w jednym z dworów. Zobaczywszy dwie kobiety, chłopaki poprosili wody dla rannych, ale… dostali odmowę. Ponadto, kobiety zawołały gospodarza ze słowami: „Wania, Wania! Patrz, Chochoły przyszli!” Wania poszedł do dworu, rozmawiając przez telefon komórkowy: „Tak, tak, są już tutaj! Przyjdźcie po nich!”. W ten sposób, zatem, było nastawiono wielu z ludności „cywilnej” na wschodzie Ukrainy.

Nie oznacza to jednak, że większość mieszkańców Donbasu ma prorosyjskie nastawienia. Wg naszych obserwacji, na początku konfliktu rosyjską agresję przeciwko Ukrainie popierało nieco ponad 30 procent ludności. Stanowisko zdecydowanej większości było pasywne – „moja chata z kraja”. Ale to, że terrorystów wspiera wielu ludzi na Donbasie – to prawda. Konkretny przypadek z moimi kolegami to potwierdza.

Należy pamiętać, że staliniści drogą represji i Głodu masowo wytępiali Ukraińców i przesiedlali na uwolnione od mieszkańców rdzennych tereny kryminalny, deklasowany, prorosyjski motłoch. Właśnie to się stało praprzyczyną nastrojów prorosyjskich na wschodzie Ukrainy.

Na dodatek skutki rosyjskiej propagandy. Większość prorosyjsko nastawionych mieszkańców Donbasu można zapewne określić jako ofiary wojny informacyjnej. Ponieważ telewizja Rosji i tzw. DNR dosłownie ogłupia miejscowych mieszkańców na zasadzie Goebbelsa: „im bardziej pozbawione sensu jest kłamstwo, tym bardziej się w niego wierzy”. Niestety, brakuje im krytycznego postrzegania informacji.

– Jak pan się znalazł w okolicy donieckiego lotniska?

 – Pewnego dnia, w październiku, przyszło polecenie, aby przenieść nasz oddział. Kilka dni przed wyjazdem ciągle przygotowywaliśmy się do marszu. Chociaż wszyscy się domyślali, gdzie pojedziemy, jednak wśród składu osobowego informacji o ostatecznym miejscu przeznaczenia nie ujawniano.

Wyjechaliśmy w nocy. Konwój prowadził zastępca dowódcy Anatolij, znak wywoławczy Kupoł, ja byłem dowódcą transportera opancerzonego, który zamykał konwój. Siedziałem na zewnątrz i przemarzłem do szpiku kości. Po kilku pośrednich punktach trasy dojechaliśmy do wsi Pieski, znajdującej się na pierwszej linii obrony w okolicy lotniska na zachodnich obrzeżach Doniecka. Znaleźliśmy się tam naprawdę w warunkach bojowych. Przecież miejscowość ta była główną bazą obrońców donieckiego lotniska, prawym skrzydłem jego obrony. Od jego utrzymania zależały życia naszych chłopaków w terminalach. W tamtym czasie oprócz nas w Pieskach stacjonowały też 93. i 79. brygady, Ochotniczy Korpus Ukraiński, „Prawy Sektor” i batalion OUN. Moja grupa pancerna rozlokowała się na północnym skraju wsi, w najbliższym do terenu lotniska punkcie.

Jak teraz pamiętam tamten dzień. Pogoda była słoneczna…Idyllę zakłócił obstrzał artyleryjski. Pierwsze eksplozje systemu „Grad” zabrzmiały w odległości kilkudziesięciu metrów. Byłem jedynym oficerem w grupie pancernej. Bezpośrednio z chłopakami. Dlatego natychmiast podjąłem dowodzenie oddziałem i dość szybko rozlokowałem ludzi i technikę w okryciach – budynkach, które osłaniały nas przed bezpośrednim obstrzałem. Właśnie w tym momencie uświadomiliśmy sobie, że toczy się prawdziwa wojna. Wojna z zastosowaniem ciężkiej artylerii. Z czymś takim jeszcze nie mieliśmy do czynienia.

– Czy szybko pan się przyzwyczaił do warunków bojowych?

– Do mojego pierwszego ataku na pozycje terrorystów w okolicy wieży dyspozytorskiej lotniska poszedłem na transporterze opancerzonym, na którym jeszcze w lipcu dosłownie żywcem spłonął jeden z naszych chłopaków Aleksander Goliczenko. Wtedy granat RPG przeszył na wylot opancerzenie, Sasza doznał 80 % obrażeń. Dowódcą maszyny był wówczas Siergiej Babski, on stracił oko i też mocno spalił sobie skórę (40 %). Nawiasem mówiąc, dwa tygodnie temu Siergiej wrócił z USA, gdzie odbywał leczenie i rehabilitację po ciężkich oparzeniach. Nie będę się pogrążał w szczegóły tej operacji, powiem tylko, że postawione zadanie zostało przez nas wykonane.

Były to niezapomniane uczucia, gdyż szliśmy do walki, zdając sobie sprawę z tego, że bronimy naszego kraju przed agresorem. Największa motywacja. Obudził się w nas instynkt obrońcy. Instynkt wojownika, właściwy dla każdego normalnego faceta. Uczucia były potężne i romantyczne…Czułem chłód w piersiach, całkowity brak emocji, spokój i skupienie.

Dobę później mój celowniczy BTR-u, dwudziestopięcioletni chłopak Artur Siłko został śmiertelnie ranny i zmarł prosto na moich rękach. Zamknąłem mu oczy i przygotowałem do przewożenia do tyłu. Po dwóch miesiącach, 6 grudnia, trzymałem na rękach córeczkę Artura – Karinę, w wieku 1 roku. Ona się śmiałą, szarpiąc mnie za brodę, ja też uśmiechałem się, ale w duszy czułem ból. Mój syn też ma na imię Artur i od samego początku traktowałem tego chłopaka jako mojego syna…

– Wojna – to poważny wstrząs dla człowieka… Czy pan odczuwał strach?

– Zarówno moralnie, jak i psychologicznie byłem przygotowany do wojny. Być może, dlatego, że jestem wierzący. Przed wyjazdem na pierwszą linię frontu całkowicie oddałem się w ręce Pana i zawierzyłem Mu się. Była to głęboka wewnętrzna pewność, że Pan Bóg ma plan i powinienem przyjąć Jego wolę. Wtedy się uspokoiłem. Wiedziałem, że cokolwiek się stanie, będzie to wola Pana. Kiedy uświadomiłem to sercem i duszą, poczułem się lekko. Nie było strachu.

– Był jednak instynkt samozachowawczy…

– Tak, był instynkt samozachowawczy, kiedy trzeba było chronić życie w czasie obstrzałów, lecz nie był to strach… Była to całkowita mobilizacja wszystkich sił ludzkich, aby uchronić życie w warunkach ekstremalnych.

Aby potwierdzić moje słowa, mogę opowiedzieć historię o mojej reakcji na obstrzał ciężkiej artylerii od razu po przybyciu na miejsce. Był to drugi obstrzał tego dnia. Rozpoczął się, kiedy stałem na transporterze. Pierwszy pocisk 150 mm z działa samobieżnego trafił w budynek kotłowni w pobliżu. Wyraźnie widziałem eksplozję, lecącą cegłę uszkodzonego budynku. Zareagowałem natychmiast. Dosłownie dałem nura głową w dół do luku maszyny pancernej. Błyskawicznie. Co ciekawe, o nic nie zaczepiłem, chociaż w normalnych warunkach wleźć do środka w pełnym ekwipunku jest dość trudno. Drugi pocisk zagwizdał dosłownie nad głową i spadł w odległości mniej więcej 30 metrów, eksplozję obserwowałem już przez tripleks maszyny pancernej. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, ze jesteśmy na wojnie i że przeciwnik stara się nas zabić. Na szczęście, celujący nieprzyjaciela zmienił współrzędne obstrzału…

Wróg systematycznie ostrzeliwał nasze pozycje. Ze względu na charakter tych ostrzałów można było powiedzieć, kto strzelał – separatyści czy artyleria regularnych rosyjskich wojsk. Separatyści ostrzeliwali nas przeważnie z 70 mm miotaczy min. Z reguły w naszym kierunku robili 20 strzałów i od razu zmieniali pozycję. Nauczyliśmy się ich skutecznie neutralizować. Ledwo zaczynali ostrzał, natychmiast tłumiliśmy ich ogniem. Miałem dobrego obserwatora, z powodzeniem okrywałem punkty ogniowe przeciwnika z AGS-17 Płomień (radziecki granatnik automatyczny). Była to moja ulubiona broń. Po krótkiej serii strzałów dostosowawczych pozostałe 25 kierowałem prosto do celu, w ten sposób tłumiliśmy stanowiska moździerzowe, w tym i stanowisko AGS przeciwnika, który próbował konkurować ze mną. Pewnego razu udało nam się zlikwidować dwie profesjonalne grupy snajperskie, które przedostały się do strefy neutralnej i urządziły polowanie na naszą grupę wywiadowczą. Po tym przypadku snajperzy o takiej kwalifikacji na naszym terenie więcej się nie pojawiali. Skutecznie też rozstrzelaliśmy blok-post Kozaków dońskich, który znajdował się w pobliżu. W wyniku tego obstrzału straty przeciwnika wyniosły 2 zabitych i 4 rannych. Dowiedzieliśmy się o tym po przechwyceniu rozmów separatystów.

– Bardzo dobrze pamiętam ten moment, gdy po szeregu nieudanych szturmów jeden z separatystów w sieci społecznościowej nazwał obrońców donieckiego lotniska „cyborgami”, wtedy media i sieci społecznościowe dosłownie wybuchły, i właśnie to dało początek legendzie o odważnych żołnierzach ukraińskich…  

– Kiedy byliśmy tam, nie znaliśmy tej historii. Żołnierze na pierwszej linii frontu pozostają w izolacji informacyjnej. Tam, pod Donieckiem, mogliśmy tylko oglądać telewizję separatystów z tzw. DNR. O tym, że cała Ukraina nazywała nas „cyborgami” dowiedzieliśmy się dopiero od wolontariuszy i dziennikarzy, którzy do nas przyjeżdżali. To słowo stopniowo weszło do naszego leksykonu…

– Proszę opowiedzieć trochę więcej o tym, jakie wrażenie sprawia przeciwnik. Co motywowało tych ludzi? Czy można ich nazwać przeciwnikiem, godnym szacunku?

– Na początku naszym głównym przeciwnikiem były tzw. oddziały ochotnicze. W szczególności, oddział „Sparta”, któremu dowodził terrorysta „Motorola”, oraz „Somali”, dowodzony przez „Giwiego”. W tych oddziałach było wielu najemników z Rosji, ale też mieszkańców Donbasu nie było mniej. Poziom szkolenia bojowego mieli niewysoki. Wśród różnorakich oddziałów separatystów było bardzo dużo wewnętrznych konfrontacji i nieporozumień, zdarzało się nawet, że strzelali w siebie. Po stronie terrorystów walczyli również najemnicy z Kaukazu – kadrowcy.

Regularne oddziały rosyjskiej armii też brały udział w działaniach bojowych. Przede wszystkim była to obsługa artyleryjska oraz załoga czołgów. Umiejętności profesjonalisty są zauważalne. Na przykład, w czasie obstrzałów artyleryjskich ich ogień jest prowadzony bardziej precyzyjnie. Zdarzało się, że rosyjscy czołgiści podjeżdżali prosto do terminalu i prowadzili ogień z bliska, pewnego razu jedna załoga jechała nawet wzdłuż fasady terminalu, strącając lekkie konstrukcje, aby uprzątnąć sektor strzelania. U nas żywcem spłonęła nie jedna załoga czołgu zanim udało się nam zniszczyć rosyjskich czołgistów.

Ogólnie rzecz biorąc, nasza artyleria działała nie mniej skutecznie, dzięki czemu niszczono piechotę separatystów na podejściach do terminali lotniska. Mimo potężnego wsparcia ogniowego separatystom udawało się przedostać do środka terminali i wtedy dochodziło do walki wręcz. Donieckie lotnisko niejednokrotnie było atakowane przez elitarne rosyjskie siły specjalne, które ponosiły kolosalne straty w walkach. Były dni, kiedy stary terminal przechodził z rak do rąk. Przeciwnik nie żałował swoich ludzi i gnał ich niemal na rzeź. Bardzo wielu rosyjskich specnazowców zginęło na donieckim lotnisku.

– Jak pan ocenia stosunek strat Sił Zbrojnych Ukrainy do prorosyjskich terrorystów?

–  Straty okupanta na donieckim lotnisku były bardzo poważne. Wg moich obserwacji, stosunek strat może być określany jako 1 / 50. Kiedy zbliżał się dzień urodzin Putina terroryści stawali na głowie byleby zrobić mu prezent w jakości zdobycia donieckiego lotniska. Wtedy dosłownie w ciągu kilku dni zniszczyliśmy około tysiąca terrorystów. Ich taktyka była prymitywnie głupia. Nacierali dwoma kolumnami, wcale nie żałując swoich ludzi.

Żeby czytelnicy mieli pojęcie o moralnych cechach terrorystów, opowiem jedną historię. W mieszkalnej dzielnicy Krasnoarmiejska, tworząc zagrożenie dla ludności cywilnej, postawili miotacz min i zaczęli prowadzić ogień po pozycjach ukraińskich wojsk. Podszedł do nich miejscowy mieszkaniec z pobliskiego budynku, zrobił uwagę, że niby, po co to robicie, narażacie ludność cywilną na niebezpieczeństwo. Na co dowódca terrorystów odpowiedział strzałem z pistoletu w twarz cywila. Można opowiadać dużo takich historii, bardzo dużo… Jest to tylko jeden epizod z licznych przykładów okrucieństwa separatystów.

Separatyści dobijają rannych, bardzo rzadko zabierają naszych żołnierzy do niewoli, jeżeli zaś to się zdarza, to niesamowicie się znęcają, biją i poniżają ich ludzką godność. Jednym z takich przykładów jest „parada” jeńców, kiedy przybierali ukraińskich żołnierzy w cywilne łachmany i prowadzili pod złośliwe krzyki wściekłych tłumów ulicami Doniecka. Co więcej, sami separatyści dokumentują fakty swoich zbrodni wojennych na nagraniach, które później publikują w youtube. Dlatego okrutne działania separatystów są uznawane za zbrodnie wojenne przez szereg organizacji międzynarodowych.

Wróg, przeciwko któremu walczymy, nie jest godzien szacunku. Jest niegodziwy, okrutny, zdradliwy, podły i całkowicie amoralny. Niestety, Kreml zostaje wierny tradycjom okrutnej i despotycznej Złotej Ordy. Warto powiedzieć, że rzeka Kałka, przy której odbyło się pierwsze starcie książąt Rusi Kijowskiej z ordami mongolskiego chana Batu-chana, jest dopływem rzeki Kalmius w obwodzie donieckim. Taki to właśnie zabawny powrót historii: nic się nie zmienia, odwieczna walka cywilizacji europejskiej, tylko broń zmodyfikowana.

Nawiasem mówiąc, Rosja podjęła decyzję o uwolnieniu z więzień stu tysięcy więźniów w tej właśnie chwili, kiedy w DNR i ŁNR ogłoszono całkowitą mobilizację celem poboru stu tysięcy ochotników. Zbieg okoliczności? Nie sądzę… Być może, są to zasoby ludzkie, potrzebne wojskom rosyjskim dla dalszej ofensywy. Dlatego można przypuszczać, że będą rzucać swoich przestępców na rzeź.

– Kilka tygodni przed oddaniem donieckiego lotniska na podstawie analizy sieci społecznościowych i komunikatów środków przekazu masowego, można było przypuścić, że ta forpoczta ukraińska w krótkim czasie padnie. Pojawiło się wrażenie, że coś jest nie tak…Na przykład, nie jasne było, dlaczego obrońcy lotniska trafiali na swoje pozycje przez blok-post separatystów. Pan z kolegami widział to na własne oczy… Czy nie wydawało się to dziwne?

– To było porozumienie ukraińskiego dowództwa. W owym czasie mówiono o zawieszeniu broni i nasze dowództwo nie podejmowało stanowczych działań, aby poszerzyć korytarz bezpieczeństwa dla obrońców lotniska. Mając polityczną wolę i determinację dowództwa można było osiągnąć to bez szczególnego wysiłku. Nasze wojska miały możliwość zapewnienia swobodnego dojazdu do wieży dyspozytorskiej na lotnisku. Mogliśmy to zrobić. Ale wydaje mi się, że dowództwo miało wtedy jakieś złudne spodziewania na możliwość pokojowych porozumień z Putinem. Prawdopodobnie, nie chcieli pogorszyć sytuacji.

– Pan na pewno dobrze wie, w jakich trudnych warunkach ukraińscy żołnierze bronili donieckiego lotniska w ostatnich dniach jego obrony…

– W tym momencie wyciągano mnie odłamek w Kijowskim Instytucie Neurochirurgii, ale utrzymywałem kontakt z naszymi chłopakami w terminalu, sprawdzałem informacje, wyjaśniałem sytuację. Jednocześnie informowałem ludzi w sieci Facebook o tym, co się dzieje w terminalu donieckiego lotniska. Pisałem prawdę. Nie całą – tylko tą, która nie mogła zaszkodzić naszym chłopakom. Naszym rozmowom towarzyszyły dźwięki ciągłego strzelania broni automatycznej, musiałem ponownie sprawdzać informacje, pytałem po kilka razy.

Był to bardzo ciężki czas dla obrońców lotniska. Artyleria przeciwnika do południa bez przerwy tłumiła naszą obronę. Działa bombardowały 152 mm pociskami, „Grady” nakrywały salwami. Czołgi od strony „Spartaka” prowadziły bezpośredni ogień. Miotacze rozstrzeliwały górne piętra nowego terminalu przez dziury między kondygnacjami.

Gmach, wybudowany z nowoczesnych materiałów, był przestrzeliwany faktycznie na wylot, zarówno pionowo, jak i poziomo. Ziemia, fundamenty i każdy element konstrukcji drżały po ciężkich uderzeniach. Szczególną uwagę separatyści zwrócili na wieżę dyspozytorską, gdzie znajdowali się nasi artyleryjscy celowniczy…Padł stary terminal, runęła wieża dyspozytorska. Jakość artyleryjskiego celowania pogorszyła się. Sytuacja komplikowała się z dnia na dzień…

– A jak chłopaki się czuli w czasie takich obstrzałów?

– Adrenalina nakręca. Ogarnia strach, żyć się chce każdemu, ale uświadamianie zadania i odpowiedzialności – utrzymać pozycję, obronić terminal, pomóc koledze, przykryć ogniem sąsiada – w pierwszej kolejności, czasami nawet wbrew instynktowi samozachowawczemu. To właśnie jest odwaga, bohaterstwo. Ciągły szum maszyn, cmokający dźwięk strzałów z granatników. Przylatywanie kul, które świszczą jak wściekłe pszczoły na pasiece, wstrętny rykoszet od konstrukcji betonowych. Rozsypane odstrzelone łuski pod nogami. Już nie zapach spalonego prochu, tylko gęsty czad, pomieszany z produktami spalonego trotylu. Pobliski wybuch pocisku, gęsta fala sprężonego powietrza o takiej mocy, że zwala z nóg i zamieć odłamków…

W nocy w waszych domach pali się światło, nie przyjemnie jest iść w ciemności, obawiając się zwichnąć nogę lub natrafić na jakąś przeszkodę… A tam, w terminalu, noc nadchodzi znacznie wcześniej, ledwo się zaczyna ściemniać. Każdy żołnierz jest dokładnie na swoim miejscu, w swoim punkcie odniesienia, obok braci bojowych. Oświetlenie jest bardzo proste: tylko rozbłyski wystrzałów. W ciemności błysk ognia jest wrogiem. Strzelaliśmy losowo po tych rozbłyskach. Ich jest dużo i trzeba ich stłumić. Nie jest tutaj żadna gra komputerowa „Counter-Strike” czy „Call of Duty”… Tutaj wróg strzela do ciebie i twoje kule lecą, aby zabić przeciwnika. Zabić. Albo on zabije cię. Trzeciej możliwości nie ma.

Nie da się przeładować tej „gry”… Tak samo jak podnieść na nogi zabitego przyjaciela, z którym jeszcze przed kilkoma minutami mogłeś się podzielić papierosem lub łykiem wody. Przyjaciela, do rany którego kilka minut temu wpychałeś „celox” czarnymi od brudu palcami. Gorąca krew gęsto przylepiała się do twojej skóry…Jego ostatnie rzężenie, ostatnie słowo, ostatnia prośba bądź ostatnie milczenie… Jego oczy zostaną na całe życie… Krótkie, trwające zaledwie kilka minut, albo na lata, wymierzone Bogiem. Taka tam w ostatnich dniach była sytuacja…

 

Na pierwszym piętrze nowego terminalu przechadzali się kadyrowcy, krzyczeli z radości, że przedarli się przez ścianę artyleryjskiego ognia, pokrywającą podejścia do terminalu. Ścianę wybuchów i odłamków, metodycznie wytaczających rosyjską piechotę. Krzyczeli w stacjach radiowych z żądaniem posiłków. Krzyczeli naszym chłopakom, żeby się poddali, ale ci wiedzieli, że nie można się poddawać. Kadyrowcy są wyjątkowo okrutni.

Na podziemnym parkingu też byli separatyści. Artyleria separatystów prawie nie działała – bała się zaczepić swoich. Nasza artyleria na wysokości – działała niemal bez przerwy. Nie tylko miażdżyliśmy posiłki piechoty, lecz także skutecznie „gasiliśmy” ujawnione artyleryjskie pozycje wroga. Straty separatystów są ogromne, ale dla Rosjan to nie obce, gdyż styl ich życia i wojny nigdy nie miał pojęcia o wartości życia człowieka.

Na koniec rosyjscy terroryści wysadzili terminal…Nie było już sensu bronić lotniska. Nie było już, czego bronić. Ludzie wytrzymali. Nie wytrzymał beton.

– Ostatni żołnierze, którym udało się opuścić lotnisko, w mediach mówili, że gdyby okazano im pomoc w jakości kilku jednostek techniki pancernej, to podczas odejścia z lotniska można by było ponieść mniejsze straty…

– Kiedy znajdowała się tam 95. brygada, kiedy też i nasz oddział utrzymywał obronę lotniska, nie pozwalaliśmy sobie na takie sytuacje. Nawet w momencie pogorszenia sytuacji, kiedy przeciwnik zajął pozycje od południa wzdłuż pasa startowego…Był to błąd naszego dowództwa, że te pozycje nie zostały zajęte przez nasze wojska.

– Kiedy obserwuję tę wojnę z boku, wydaje mi się, że dowództwo armii ukraińskiej też nie żałuje żołnierzy. Zatem i państwo też niedobrze wykonuje swoje funkcje. Mało troszczy się o utrzymanie ukraińskich żołnierzy. Gdyby nie wolontariusze, to żołnierzom w ogóle by było krucho… Co pan może o tym powiedzieć?

– Wyjaśnię to na jednym wymownym przykładzie z własnego doświadczenia. Kiedy wywodziłem moją grupę z terminalu donieckiego lotniska, z siedmiu jednostek techniki pancernej pozostało nam tylko trzy maszyny. Jedna z nich bez normalnej transmisji. Koła wszystkich maszyn były na tyle pobite odłamkami i kulami, że wracaliśmy na nienapompowanych kołach. Rzecz jasna, żadnej prędkości nie mogliśmy rozwinąć. Dalsze stosowanie tej techniki było niemożliwe.

I tylko dzięki temu, że się znalazł przedsiębiorca Michał, który kupił 64 koła, udało nam się naprawić naszą technikę. Co więcej, właśnie wolontariusze zaopatrywali nas w ciepłe rzeczy i żywność. Dlatego można powiedzieć, że tylko dzięki organizacjom wolontariackim nasza armia zachowuje gotowość bojowa. Niestety, państwo w tym sensie okazało się mniej skuteczne, niż społeczeństwo obywatelskie.

– Pana zdaniem, czego brakuje armii ukraińskiej dla skutecznej obrony? Mobilności, koordynacji wojsk, aktualnych informacji wywiadu, skutecznej strategii, najnowszej techniki, dobrze chronionej komunikacji, skutecznego kontrwywiadu czy może czegoś jeszcze?

– Ukraińskiej armii, niestety, brakuje wszystkiego, co pan wymienił. Obecnie bardzo potrzebujemy najnowszych rodzajów broni precyzyjnej. Przede wszystkim, to systemy przeciwpancerne. Gdybyśmy mieli amerykańskie systemy przeciwpancerne Javelin, bardziej skutecznie moglibyśmy przeciwdziałać rosyjskiej agresji. Spodziewając się dostaw broni od naszych sojuszników, musimy rozwijać też własny przemysł obronny. Przecież Ukraina ma własne opracowania uzbrojenia przeciwpancernego, na przykład PPK „Stugna”. Ponadto nasza armia potrzebuje techniki opancerzonej, dronów, dobrze zabezpieczonych systemów łączności i nowoczesnych stacji wywiadu artyleryjskiego.

– Czy mimo to, ukraińscy żołnierze zachowują duch bojowy?

– Duch bojowy naszych wojsk jest na najwyższym poziomie. I ciągle wzrasta. Przecież żołnierze zdają sobie sprawę, że walczą o swój kraj. O swoich bliskich i swoje rodziny. O towarzyszów broni. O wolność, cześć i honor naszego narodu! Dlatego właśnie nasi żołnierze na donieckim lotnisku, wbrew błędom dowództwa, walczyli do końca. Obronę donieckiego lotniska porównywano do bitwy Stalingradzkiej w czasie drugiej wojny światowej, wejdzie ona do najnowszej historii Ukrainy i Europy jako symbol odwagi i bohaterstwa naszych chłopaków. Walczyli o honor kraju dosłowni do ostatniej kropli krwi. Dlatego ja osobiście przyrównuję ją do poziomu obrońców twierdzy brzeskiej, którzy spełnili swój obowiązek do końca, za cenę własnego życia.

– Czy pan wierzy w zwycięstwo?

Zdecydowanie. Rosyjską agresję trzeba powstrzymać. Teraz i tu. Nie powstrzymano ich w Abchazji, Czeczenii, Gruzji… Teraz obiektem agresji stała się Ukraina. Jeżeli Ukraińcy nie powstrzymają „Wielkorusów”, pójdą dalej…Zagrożone są wszystkie państwa Europy Środkowej i Wschodniej. Zagrożony jest cały system bezpieczeństwa europejskiego i światowego.

Potencjał i bojowy duch armii ukraińskiej wbrew błędom Sztabu Generalnego, jest na dość wysokim poziomie. Naszą armię wspiera prawie cały naród ukraiński. Jeżeli społeczeństwo zmobilizuje się, będziemy w stanie powstrzymać przeciwnika i uwolnić wszystkie okupowane tereny. Bohaterstwo i wola obrońców donieckiego lotniska, którzy w ciągu 242 dni odważnie walczyli przeciwko znacznie przeważającym siłom wroga, wzbudza wiarę i optymizm. Wierzę w to, że naród ukraiński powstrzyma agresora.

Włodzimierz Iszczuk/Jagiellonia.org