Inni pochodzili z rodzin zamieszkujących te ziemie od zawsze ale w ciągu wieków ich nazwiska zostały przetłumaczone na przykład przez władze pruskie na Śląsku czy w Gdańsku (gdzie od lat siedemdziesiątych XIX wieku do 1944 roku zmieniono nazwiska prawie 25 tysiącom rodzin). Jeszcze inni mieli nazwiska pochodzące od przydomków nadanych przez sąsiadów, też wcale niekoniecznie Niemców. Na takie drobiazgi nikt wtedy nie  zwracał uwagi. Przeważnie byli ludźmi prostymi i żyjącymi spokojnie dopóki, mówiąc górnolotnie, ich życia nie przemieliły młyny historii.

 

Pierwsze nieszczęście przyniosła II wojna światowa, kiedy to Niemcy wprzęgli Polaków noszących niemiecko brzmiące nazwiska do swojej polityki narodowościowej. Ludziom tym wmawiano że są  Niemcami i nakłaniano, niekiedy zmuszano, do przyjęcia volkslisty. Niejednokrotnie wpisywano ich bez zgody. Wielu odmówiło i zapłaciło wolnością albo i życiem, gdyż hitlerowcy bezlitośnie rozprawiali się ze „zdrajcami”. Niejeden uległ lub po prostu zaakceptował zaistniałą sytuację. Każdy chciał żyć… Ludzie mieli rodziny, małe dzieci. Jak wspomniałam, na Śląsku po prostu nie pytano, człowiek dowiadywał się pewnego dnia, że jest folksdojczem (przydzielano najczęściej tak zwaną „czwórkę”). Na listę wpisywano zresztą również osoby, których nazwiska wcale nie brzmiały z niemiecka tylko miały formę charakterystyczną dla Śląska czy Pomorza (na przykład „Tkocz”) uznając, że są to Niemcy z pochodzenia albo osoby nadające się do zgermanizowania.

 

Nieszczęścia nie skończyły się wraz z upadkiem III Rzeszy, wręcz przeciwnie, teraz kłopoty zaczęły narastać. W oczach nowych władz, często również w oczach sąsiadów, ludzie Ci często zaczęli być postrzegani jako Niemcy a więc członkowie „zbrodniczego” narodu, lub, co gorsza jako kolaboranci z powodu nieszczęsnej volkslisty. Niejeden był prześladowany, Ślązakami zapełniły się obozy w Jaworznie i Świętochłowicach. Nierzadkie bywały wypadki wyrównywania przy tej okazji przez sąsiadów rodzinnych czy lokalnych porachunków. Wielu Ślązaków stało się obywatelami drugiej kategorii. Niejeden w goryczy opuścił ojcowiznę zmuszony przez złe traktowanie albo groźbę represji do wyjazdu do tych samych Niemiec, które niedawno pozbawiły go tożsamości. Jeszcze gorzej bywało na Pomorzu. Tu autochtoni podlegali niejednokrotnie przesiedleniom podobnie jak osoby narodowości niemieckiej. Ci, którzy zostali usłyszeli, że niewłaściwie się nazywają i miarą ich lojalności będzie wyrzeczenie się nazwiska ojców. Niejednokrotnie żądania dotyczyły również „niemieckich” imion. Wiele zależało od „widzimisię” urzędników, bywało tak, że jedna z gałęzi rodziny została zmuszona do zmiany nazwiska a inna nie, niektóre nazwiska całkowicie zmieniano, innym spolszczano brzmienie, dziwne kryteria stosowano oceniając „niemieckość” imion, na przykład „Herbert” uznawano za niemieckie, a „Henryk” już nie! Ponieważ urzędnicy przeprowadzający akcję rekrutowali się zazwyczaj spośród niezbyt wykształconych warstw społeczeństwa zdarzały się i sytuacje absurdalne, kiedy przybyły na przykład z Mazowsza czy środkowej Małopolski ćwierćinteligent z teczką arbitralnie uznawał za niemieckie typowo śląskie nazwiska, takie jak na przykład Hanzlik (Hanslik) co prawda pochodzące od niemieckiego imienia „Hans” ale poza tym z Niemcami nie mające nic wspólnego czy, co jest już oczywistym absurdem, nazwiska typu Gwizdoń. Często zmiana nazwiska żywych nie wystarczała, władze zacierały niemieckobrzmiące napisy na pomnikach cmentarnych i nagrobkach. Do dzisiaj gdzieniegdzie na cmentarzach Śląska i Pomorza można zobaczyć ślady tego zorganizowanego państwowego wandalizmu. Przykładem jest cmentarz w Cieszynie, gdzie do niedawna przy głównej alei można było obejrzeć co najmniej kilkanaście pięknych, przedwojennych nagrobków, na których w miejscu imion i nazwisk ziały dziury. Dziś większość z nich pięknie odrestaurowana należy już do kogo innego, ale na niektórych wróciły stare nazwiska, na przykład Müller. W sumie kilkuset tysiącom osób ukradziono nazwiska, przeszłość i związek z przodkami, przy okazji czyniąc ich na pewien czas obywatelami drugiej kategorii, którzy byli zmuszenie udowadniać własna lojalność i przywiązanie do polskości w tak upokarzający sposób jak wyrzeczenia się nazwiska a niejednokrotnie i imienia.

 

Franciszek Scheffler pochodził z Kaszub, dokąd jego rodzina przywędrowała trzy wieki temu gdzieś z pogranicza duńsko-niemieckiego (nazwisko Scheffler jest dość często spotykane w rejonie Szlezwiku i Holsztyna). Ożenił się z panną Rozalią Molzahn. Obie rodziny zdawały sobie doskonale sprawę z niemieckiego pochodzenia ale uważały się za Polaków. Państwo Schefflerowie na przełomie 2938 i 1939 roku wraz z czwórką dzieci i matką Rozalii przenieśli się na Zaolzie, gdzie Franciszek, jako kolejarz,  miał pracować na węźle kolejowym w Boguminie. Rodzina zamieszkała w Szumbarku. Kilka miesięcy później przyszła wojna. Rozalia, wraz z dziećmi i babcią została ewakuowana na wschód. Dojechali do Lwowa 17 września… Potem przyszli Rosjanie i wywieźli całą rodzinę gdzieś na południową Ukrainę z Równe. Matka z dziećmi i babcią przeżyła dzięki pomocy Ukraińców. W tym czasie Franciszek, którego Niemcy zdążyli wpisać na volkslistę, przez kolegów-kolejarzy ustalił miejsce pobytu zony i dzieci. I tu pomogła… volkslista. Dzięki władzom niemieckim udało się załatwić powrót żony volksdeutscha. Niestety, babcia nie przeżyła powrotu, zmarła w szpitalu w Krakowie przed przekroczeniem granicy Rzeszy. Rodzina nawet nie bardzo wie, gdzie ją pochowano. Do końca wojny mieszkali w Szumbarku, pomagali ukrywającej się rodzinie żydowskiej, Franciszek o mało nie trafił do Oświęcimia gdyż pobił niemieckiego nauczyciela, który uderzył jedną z jego córek za brak znajomości daty urodzenia Fuehrera. W 1944 raku starszy syn Alfons dostał powołanie do Wermachtu. Miał wtedy prawie 15 lat… Wrócił trzy lata później po ucieczce z amerykańskiej strefy okupacyjnej. W 1947 roku rodzina przeprowadziła się do Polski, do Cieszyna (jak wiadomo Zaolzie znalazło się z powrotem w granicach Czechosłowacji). I wtedy zaczęły się kłopoty. Jako folksdojczów (w Cieszynie i okolicy takich ludzi była większość) urzędnicy traktowali Schefflerów jako obywateli drugiej kategorii. Największe kłopoty miał były żołnierz Wermachtu, Alfons. Skończyło się alkoholizmem. W końcu Franciszka wezwano do urzędu i postawiono przed wyborem: albo zmiana nazwiska i imienia córki Gertrudy (bo „germańskie”) albo wyjazd do Niemiec, to ostatnie wyrażone bez dobierania uprzejmych słów. Franciszek przedstawił sprawę żonie a ta powiedziała tylko jedno: „Jesteśmy Polakami, tu jest nasze miejsce”. Za kilka dni rodzina dowiedziała się, że odtąd nazywają się Szewscy (nikt nie pytał czy życzą sobie akurat takiego nazwiska, wymyślił je urzędnik bo według niego brzmiało podobnie) a córka Gertruda Anna ma teraz na imię tylko Anna...

 

Dzisiaj żyje jeszcze sporo osób, którym siłą zmieniono nazwiska, żyją ich potomkowie. Osoby te nie mogą się doczekać zadośćuczynienia za wyrządzona krzywdę. Owszem, mogą wrócić do nazwiska przodków, ale na ogólnych zasadach, czyli słono płacąc za sama procedurę oraz wymianę wszystkich dokumentów. Starszych, schorowanych emerytów, skromnie zarabiających robotników czy drobnej inteligencji, jakimi jest większość poszkodowanych po prostu na to nie stać. Trudno też przejść przez męczącą procedurę i tłumaczyć nie zawsze życzliwym urzędnikom sytuację. Nie brak też ludzi, którzy nadal negatywnie reagują na wieść o tym, że po wojnie ktoś musiał zmienić nazwisko. Nieuzasadniona złość i nienawiść nadal w niektórych się tli, dają o sobie znać uprzedzenia. Rzecz jasna na odpowiednią ustawę o zadośćuczynieniu osobom okradzionym z tożsamości liczyć nie można, o odszkodowaniu za moralną krzywdę nawet nie wspominając.

 

Do sprawy wrócił kilka lat temu również najmłodszy syn Franciszka i jego siostrzenica, córka Anny. Odszukali rodzinne dokumenty i przygotowali odpowiednie podania. W urzędzie stanu cywilnego spotkali się z niechęcią urzędników, którzy zamiast pomóc zniechęcali jak mogli. Nie znaleźli również zrozumienia i wsparcia u części rodziny. W końcu dali spokój, głównie ze względu na wysokie koszty całej operacji. Z dzieci Franciszka żyje obecnie tylko starsza córka, ma ponad 80 lat, czasem wspomina sprawę, ma poczucie krzywdy i niesprawiedliwości, nie będzie już zabiegała o sprawiedliwość, młodszemu pokoleniu nie zależy na sprawie. Tak jest w wielu rodzinach, wygląda więc na to, że jeszcze jedna niesprawiedliwość dziejowa nie zostanie naprawiona.

 

Monika Nowak