Wśród kwitnących ogrodów fig, oliwek i winorośli, na ziemi Orii w prowincji Lecce mieści się dom państwa Martinich, jednej z najszlachetniejszych, największych i najbardziej pobożnych rodzin tego starego miasta.

Dnia 9 października 1879 roku dzień miał się ku wschodowi, a w ich domu o tej porze było cicho i spokojnie. Był to skutek zmęczenia i osłabienia po ciężkich trzynastu dniach i trzynastu nocach. Wszyscy spali, oprócz młodej, pięknej Marianniny, bo dobroczynny sen nie chciał ulżyć jej zmęczonym oczom. Leżała blada na łóżku, w bólu, z na wpół zamkniętymi oczyma, z twarzą w dziwnych, żółtych plamach i sińcach, nie mogąc już opierać się nadchodzącej śmierci. Cierpiąca wstrząsana była ciągłymi, bolesnymi uderzeniami serca i co jakiś czas czuła, jak puls jej zanika. Zrezygnowana i obolała powtarzała słabym głosem:

– Czuję, jak uchodzi ze mnie życie.

Ale z jakiego powodu cierpiała? – Opowiedziała o tym zasmucona matka, pani Giuditta D’Electis, której sześć długich lat bezustannej opieki, łez i modlitw nie mogły przywrócić zdrowia jedynej jej córki Marianniny. Wiedzieli o tym jej ukochani bracia, panowie Nicola, Pasquale, Giacinto, Giuseppe i Vincenzo Martini, którzy czuwali dzień i noc przy łóżku ich słodkiej siostry i oddali całych siebie, by się nią opiekować.

Wiedziała o tym w końcu biedna chora, która sześć lat wcześniej straciła młodzieńczy zapał i widziała, jak wesołość jej dni przykrywa mgła bólu, konwulsji, operacji chirurgicznych, różnego rodzaju cierpień. Czyż jej bliscy nie próbowali jej uleczyć?

Podczas ostatniej próby, w sierpniu, przetransportowano ją do Neapolu, by skonsultować jej chorobę z najlepszymi lekarzami, a wśród nich z profesorem Cantanim. Lecz po kąpielach termomineralnych w Bagnoli zleconych przez szanownego naukowca, wszystkie dawne objawy powróciły z jeszcze większą siłą. Pojawiła się gorączka, brak apetytu z silnymi bólami głowy oraz rumieńce na twarzy, kaszel i cierpienie, tak silne, że jej bracia, obawiając się pogorszenia stanu podczas podróży do rodzinnego miasteczka, opłacili lekarza, który towarzyszył im w drodze do domu w Orii.

Podczas pobytu w domu kaszel stał się tak silny i głęboki, że wywoływał strach o zerwanie jakiejś żyły, co rzeczywiście wydarzyło się po kilku dniach. Wszystkie, nawet najlepsze lekarstwa nowoczesnej medycyny na nic się nie zdały. Śmierć czekała już u wezgłowia chorej. Po nocach cierpienia następowały noce strachu. Lekarz czuł potrzebę zalecenia sakramentów świętych, lecz brakowało mu serca, by dodać cierpień zasmuconej rodzinie.

W takim stanie zaskoczył ich poranek 9 października, po którym nastąpiło niezwykłe wydarzenie, którego nie potrafię opisać inaczej jak prostymi i szczerymi słowami samej panienki Marianniny Martini. Słowa te zostały uświęcone przysięgą w procesie rozpoczętym w diecezji Nola, pod przewodnictwem biskupa Formisana 16 lutego kolejnego roku 1880, na podstawie relacji lekarza sprawującego opiekę nad chorą, pana Oronza Biasiego i jej braci, panów Giacinta i Pasquala Martinich.

Dnia 9 października 1979 miało miejsce to niezwykłe zdarzenie. Przebywając w moim domu w Orii, poważnie chora, po sześciu latach ciągłych, nieopisanych cierpień, czułam, jak w każdej chwili uchodzi ze mnie życie na skutek bolesnych uderzeń serca. Coraz gorzej oddychałam i ciemniało mi w oczach. Z powodu udręki cierpiałam na bezsenność, byłam więc skrajnie wyczerpana i męczył mnie okrutny kaszel.

Kilka dni wcześniej mój brat Giacinto napisał do Bartola Longa w Pompejach, by modlono się do Najświętszej Maryi Dziewicy Różańcowej i aby odmawiano nowennę.

Nadszedł dzień uroczystości różańcowej 5 października, a mój stan tak się pogorszył, że w noc poprzedzającą 9 października czułam się bliska śmierci, pomimo wszelkich lekarstw, jakie podawał mi lekarz, przybyły z Neapolu, doktor Oronzo Biasi.

Rankiem, podniósłszy się z łóżka, jak zwykle, wyczerpana i słaba, z otwartymi oczami i nie mogąc ułożyć się na żadnej stronie, nagle ujrzałam mój pokój wypełniony najjaśniejszym światłem i po prawej stronie mojego łóżka ukazała się przepiękna pani, w której natychmiast rozpoznałam Madonnę. Na ten widok zamarłam.

Była Ona słusznej postawy, miała łagodną, białą, lekko zaróżowioną twarz i dwoje czarnych oczu, które świeciły niczym dwie gwiazdy. Miała czarne, rozpuszczone włosy, na głowie koronę z zielonych liści przetykaną kilkoma białymi różami. Ubranie Jej jaśniało, ręce miała złożone, a w prawej dłoni trzymała różaniec z piętnastoma tajemnicami, niczym ze złota. Nie skupiałam wzroku na niczym szczególnym, lecz pragnęłam oglądać Ją całą.

Na ten widok moje oczy, które wcześniej były osłabione, zdały mi się patrzeć jasno i wyraźnie. Maryja miała wygląd dostojny, ale czuły i pełen miłości, wydawała się jednak nieco smutna.

Natychmiast zaczęła do mnie przemawiać głosem tak słodkim, tak łagodnym, że wysiliłam umysł, by przypomnieć sobie jakikolwiek instrument, który wydawałby podobny dźwięk:

Mariannino! Chcesz żyć czy chcesz umrzeć?

Odparłam prosto:

Jaka jest Twoja wola…

A Ona na to:

Ja jestem Madonną Różańcową z Pompejów. Jeśli chcesz wyzdrowieć, musisz udać się do mojego kościoła w Pompejach. I zanim tam wejdziesz, musisz zdjąć buty: cztery kroki przed moim ołtarzem upadnij na kolana.

Odparłam Jej:

Niemożliwe jest dla mnie to wszystko zrobić: łatwiej mi pójść w Orii do kościoła świętego Dominika, który nosi także wezwanie różańcowe.

Nie – rzekła Madonna. – Rób tak, jak jest ci nakazane, a z pewnością wyzdrowiejesz. Między jedenastym a dwunastym dniem znikną wszystkie twoje dawne bóle, a w dniu piętnastym będziesz się czuła świetnie. A twój lekarz będzie to mógł potwierdzić. W ten sposób zdołasz udać się do mnie do Pompejów. Lecz pamiętaj, że nie może minąć miesiąc od twojego uzdrowienia, byś zrobiła to, co ci nakazałam.

Powiedziawszy to, zniknęła. Lecz światło pozostało w moich oczach na trzy dni wraz z wizerunkiem Najświętszej Maryi Dziewicy. A moim braciom, mojej matce, mojemu lekarzowi, wszystkim zasmuconym z powodu mojego złego stanu, nie powtarzałam niczego innego, jak tylko tonem wesołym:

Cieszcie się, bo nie minie jedenasty dzień, a ja będę czuła się dobrze.

W skutek tej wizji byłam przekonana o uzdrowieniu ofiarowanym mi przez Maryję Dziewicę Różańcową, a także miałam w sercu spokój, jakiego nie potrafię opisać.

W domu wszyscy byli zdezorientowani, niektórzy myśleli, że tracę rozum. Nadszedł jednak wieczór dnia jedenastego, tak oczekiwany, a wszyscy byli pełni zwątpienia, a wśród nich najbardziej lekarz, który przewidział tę godzinę na zmierzch mojego życia. Jedynie moja matka, oddana różańcowi świętemu, nie traciła nadziei.

I oto, gdy kończył się dzień, poczułam się nagle obdarowana na powrót życiem, uszedł ze mnie ból, jaki odczuwałam od lat, a krew popłynęła w moich żyłach, zniknęły plamy z mojej twarzy i wszystkie inne oznaki choroby.

Bartolo Longo - fragment książki pt. „Historia sanktuarium w Pompejach”

dam/pompejanska.rosemaria.pl