Gdy spadnie lub nie spadnie deszcz, ceny mleka na rynkach pójdą w dół, a ceny benzyny w górę, przed kamerami ustawiają się kolejki grup interesu, które mają jeden komunikat – jeśli państwo im nie pomoże, zbankrutują, a ich rodziny pójdą na bruk. Ten emocjonalny szantaż jest de facto żądaniem, aby urzędnicy przełożyli kasę z kieszeni podatników do kieszeni tych, którym nie sprzyjają aktualne warunki rynkowe.

Racjonalna decyzja

Dekadę temu nikt nie myślał o ryzyku. Klienci banków, którzy zadłużali się we franku podejmowali racjonalną decyzję. Podejmowali też ryzyko, bo nie były to żadne kredyty w frankach, których nigdy nikt na oczy nie widział, a jedynie kwoty przeliczane w tej walucie. Był więc to element dodatkowego ryzyka, typowego dla rynków kapitałowych, na którym można albo zyskać, albo stracić.

Jedynym czynnikiem, który mógł przyczynić się do zwiększenia kosztów takiego kredytu była dewaluacja złotówki. Czynnikiem prawdopodobnym, na który zwracało uwagę wielu analityków. Ale tego konsumenci pod uwagę brać nie chcieli. Dlaczego? Decydowały o tym kalkulacje podejmowane w dniu zaciągania kredytu. Korzyści przewyższały potencjalne ryzyko.

Aby kupić i wyposażyć dwupokojowe mieszkanie w stolicy, zadłużając się we franku można było zaoszczędzić ok. 40 tys. zł. To już coś. Kilka, kilkanaście metrów mieszkania, a jeśli nie to wartość wyposażenia kuchni i łazienki. Tak więc gra warta świeczki. Teraz pieniędzy nie mamy, ale może w przyszłości nam się powiedzie, spłacimy kredyt szybciej i po sprawie – myślało wielu.

Kalkulując, dziś frankowicze i tak są w lepszej sytuacji od złotówkowców – wciąż są do przodu. Jak będzie w przyszłości – rynek pokaże.

Nadmierne ryzyko

Nietrudno też zauważyć, że zadłużający się we franku sami potęgowali ryzyko zawieranej transakcji. Podstawowe były dwa czynniki. Pierwszy, to fakt, że klienci brali maksymalną ilość przysługujących im pieniędzy. Często zaciągany kredyt przewyższał wartość kredytowanej nieruchomości i wynosił sto kilkadziesiąt procent. Nadwyżka nierzadko była konsumowana.

Drugi czynnik związany był z sytuacją na rynku nieruchomości. Duży popyt i podaż pieniądza spowodowały wywindowanie cen nieruchomości do niebotycznych rozmiarów. Mieliśmy wówczas do czynienia z bańką na rynku, z cenami, które już długo, a może nigdy, nie wrócą. Kupujący nabywali więc domy i mieszkania na przysłowiowej „górce”. Dziś z rozczarowaniem widzą, że ich mieszkania nie są już tyle warte, a kredyt owszem – trzeba spłacić.

Były też skrajności, których jedyną motywacją była chciwość – chęć wzbogacenia się w jak najkrótszym czasie za pożyczone pieniądze. Niektórzy brali po kilka nieruchomości na raz i chcieli zrobić interes życia na wynajmie lub wzroście cen i sprzedaży w perspektywie kilku lat. Ten plan z powodu spadku cen i wzrostu kosztów obsługi kredytu po prostu nie wypalił.

Dogadać się z bankami 

Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt. Gdyby dzisiaj frank był po złotówkę, frankowicze – przeważnie Młodzi, Wykształceni z Wielkich Miast, co to potrafią liczyć, wiedzą co jeść i na kogo głosować, chodziliby dziś z podniesionymi głowami i śmialiby się z frajerów, którzy zadłużali się w rodzimej walucie. Na tej grupie chcą więc ubić kapitał niektórzy politycy.

Bankom, jeśli zależy im na długoterminowej reputacji, powinno zależeć, aby dogadać się z klientami. Wyjść im naprzeciw, umożliwić przewalutowanie kredytów, czy okresowo zmniejszyć koszty ich obsługi. Wielu spanikowanych frankowiczów z pewnością uspokoi w ten sposób nerwy.

Natomiast podatnik nie jest stroną transakcji zawieranych przez klientów z bankami. Nie powinien więc ponosić konsekwencji cudzych decyzji. Dlatego zwracanie się z postulatami pomocy z budżetu państwa dla biorących kredyty w komercyjnych bankach jest nieuzasadnione. Przede wszystkim wobec podatników zbyt biednych, aby brać kredyt, ale także wobec tych, którzy spłacają swoje zobowiązania w złotówkach.