Przekonanie elit III RP, że obce ambasady mogą u nas wszystko, nie wzięło się z powietrza. Dla ludzi wychowanych w tradycji powstańczej, niepodległościowej czy w jakikolwiek sposób patriotycznej prezentowany przez ten rodzaj polityczno-kulturalnej szumowiny determinizm historyczny jest trudny do zrozumienia.

Trzeba było płacić Rosji za gaz podwójne stawki, bo inaczej odetną nas od tego paliwa zupełnie, a nie można się uniezależnić od nich, bo… nie można. Z polityką Berlina należało się liczyć niemal tak jak z polityką Moskwy w czasach PRL. Pole manewru dotyczyło jedynie tego, kto lepiej będzie reprezentował interesy Niemiec. Pluralizm był tu zresztą niemały, bo często niezrozumiałe dla nas kryzysy polityczne w obozie politycznym III RP podminowane były walką o dostęp do łaski zachodniego sąsiada. Próby prowadzenia samodzielnej polityki pokazywano jako przejaw oszołomstwa czy awanturnictwa. Polityk, który walczy o polskie interesy, jest osamotniony, bo nie ma w tym poparcia Berlina, Paryża czy Brukseli. Osamotnienie oznacza oczywiście szkodzenie polskim interesom. Do jakich to wniosków miało nas doprowadzić? A choćby takich, że niewpuszczenie do Polski fali islamskich radykałów to brak patriotyzmu, bo patriotyzmem jest uleganie w tej sprawie Brukseli. Upomnienie się o polskie krzywdy w czasie II wojny światowej to znowu brak patriotyzmu. Patriotyzmem jest oczywiście zapomnienie własnej historii, pogodzenie się z przerzuceniem odpowiedzialności Niemców za wojenne zbrodnie na jakichś pozbawionych tożsamości „nazistów”, a najlepiej na Polaków.

Polityczna klasa III RP nie robiła tego za darmo. Bogate niemieckie fundacje, unijne fundusze zasilały kasę niemieckich lobbystów. Najbardziej bezczelnym przykładem takiej działalności jest Donald Tusk, który reprezentuje interesy Berlina, ale ma za to zapewnione bardzo intratne stanowisko w UE.

Pani Róża Thun, z którą starłem się w TVP, też robi, co może, aby Berlin ją pochwalił. Problem w tym, że robi to w sposób absolutnie karykaturalny. Mówienie, że Polacy będą Niemcom zakładać obozy koncentracyjne albo sprowokują przez awanturę z Berlinem III wojnę światową, świadczy o przedziwnych walorach intelektualnych tego czołowego polityka PO.

Pewnie Niemcom chodzi po głowie pomysł, że sprawę reparacji wojennych trzeba z Polakami jakoś załatwić. Trudno jednak przy takich adwokatach, jak pani Róża, dojść do konsensusu. Niemcy nie wierzą nam, że można robić politykę i nie krzywdzić swoich partnerów. Długo sami inaczej nie potrafili. A to, że nas nie szanują, nie dziwi. Patrząc na ich polskojęzycznych pomagierów, nie mają nawet jak nauczyć się szacunku.

Tomasz Sakiewicz

Tekst pochodzi z najnowszego tygodnika "Gazeta Polska" nr 34/2017 23.08.2017