Do wizyty papieża Franciszka w Polsce pozostało już mniej niż sto dni. Tymczasem co chwila w mediach pojawiają się informacje o tym, że miejsce jego spotkania z młodzieżą w Brzegach koło Wieliczki jest tragiczne, bo ponoć nie gwarantuje bezpieczeństwa uczestnikom. Pojawiają się informacje o tym, by przenieść finałowe spotkania Światowych Dni Młodzieży na krakowskie Błonia, lotnisko w Pobiedniku, ewentualnie zorganizować je na terenie Sanktuarium Jana Pawła II w Krakowie i sąsiadującym z nim Sanktuarium Miłosierdzia Bożego. Na nic zapewnienia strony kościelnej, że wszystko będzie na czas, że miejsce zostało wybrane wspólnie z przedstawicielami Watykanu, którzy takie wydarzenia organizowali już dziesiątki razy. 

Jakby tego było mało prezydent Krakowa radzi mieszkańcom, by w ostatnich dniach lipca wyjechali z miasta, bo czeka ich apokalipsa. A oliwy do ognia dolewają co rusz politycy Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości wzajemnie przerzucający się odpowiedzialnością za niedociągnięcia (celowo nie będę wymieniał ich nazwisk, by nie robić im reklamy, o której nieco dalej). Obserwując to z boku można wręcz odnieść wrażenie, że komuś bardzo zależy na tym, by zepsuć atmosferę przed przyjazdem papieża. Komu? Nie wiem. Ale uważny obserwator naszego życia społeczno-politycznego z pewnością zauważył, że na ŚDM można się wypromować i zbić polityczny kapitał. Kościół z ciężarem tej wizyty sam nie poradzi. I to zarówno w zakresie finansowym, jak i logistycznym. Musi liczyć na pomoc samorządów i budżetu państwa. Ten kto wyjdzie z ofertą pomocy i zrobi sobie przy tym odpowiednią reklamę wygra. Udowodni, że jest do czegoś potrzebny. A, że czasami nie będzie wiedział o czym mówi – co świadczy li tylko o braku kompetencji - nie istotne. Liczy się efekt końcowy.

Spróbujmy to wszystko na chłodno przeanalizować. O tym, że papież przyleci do Polski wiadomo oficjalnie od lipca 2013 roku. Franciszek sam ogłosił to w Rio de Janeiro podczas poprzedniego ŚDM. Ale już wcześniej zaproszenia do odwiedzenia Polski składali Ojcu Świętemu kardynałowie Stanisław Dziwisz i Kazimierz Nycz, a także prezydent Bronisław Komorowski. Po lipcu 2013 roku oficjalne zaproszenia wysłał episkopat, ponownie prezydent Komorowski, potem było zaproszenie ze strony premier Ewy Kopacz, a po zmianie władzy ponowienie przez prezydenta Andrzeja Dudę. Sytuacja wydaje się być jasna: wizyta ma charakter religijny, ale także państwowy. Papież przyjedzie jako głowa Kościoła katolickiego, ale jednocześnie jako głowa państwa Watykan. 

Tymczasem kilka miesięcy po zmianie rządu przy okazji prac nad tzw. specustawą (o niej za chwilę) jeden z wysoko postawionych urzędników w Kancelarii Premiera na prawo i lewo rozgłasza, że wizyta ma wyłącznie charakter religijny. Błyskawicznie pojawia się dementi ze strony episkopatu, który z mocą podkreśla, że ma ona także wymiar państwowy. Wydaje się, że wszystko powinno być proste. Ale nie jest. Kilka dni temu dostaję bowiem maila od tego samego urzędnika, w którym czytam, że pobyt Franciszka w Polsce „nie ma charakteru oficjalnej wizyty głowy państwa watykańskiego”. Co o tym myśleć? Po co zatem zabiegi Kancelarii Prezydenta, o to by Franciszek spotkał się z Andrzejem Dudą?

To teraz słowo o specustawie. Kiedy kilka tygodni temu pokazał się jej projekt ze strony rządowej popłynął mniej więcej taki komunikat: „Rząd PO-PSL miał gdzieś ŚDM. Potraktowano wizytę papieża jako wydarzenie o charakterze regionalnym i nic nie zrobiono. Dopiero my bierzemy się intensywnie do pracy”. Doprawdy trudno to zrozumieć. Czy faktycznie w poprzedniej ekipie rządzącej byli sami idioci, którzy wychodzili z założenia, że wszystko samo się zrobi? Czy idiotą był pewien wysoko postawiony hierarcha, który w rozmowie ze mną – tuż po wymianie ekip rządzących – ubolewał, że wyrzucono kilku kompetentnych urzędników, którzy pracowali przy poprzednich wizytach papieskich (Jana Pawła II w 2002 roku i Benedykta XVI w 2006 roku) i w obecną również byli zaangażowani? 

Kompetencje osób powołanych po zmianie ekip rządzących do przygotowania pielgrzymki papieskiej obnażyły prace nad specustawą. Specjalne uregulowania prawne miały ułatwić stronie kościelnej jej organizację. Tymczasem gdyby przeszła ona przez proces legislacyjny w proponowanej formie wszystko zostałoby sparaliżowane. Do ustawy wprost przeniesiono restrykcyjne zapisy ustawy o bezpieczeństwie imprez masowych – co mogło np. wyeliminować sporą grupę wolontariuszy m.in. harcerzy czy członków kościelnej służby porządkowej. Okazało się, że projektu specustawy nie konsultowano ani ze stroną kościelną, ani z samorządami. Dopiero ich błyskawiczna reakcja i zgłoszone poprawki doprowadziły do tego, że projektodawca sam poprosił posłów o ich naniesienie. Refleksja przyszła w ostatniej chwili. Specustawa jest. Można mieć pretensje do niektórych zapisów – zresztą takowe zgłaszają parlamentarzyści będącej dziś w opozycji Platformy i chcą jej nowelizacji (głosowanie w piątek 29 kwietnia). Ich kosmetyczne propozycje zapewne upadną, ale liczy się sam efekt. Wracamy do gry i pokazujemy społeczeństwu, że na ŚDM nam zależy.

Zaraz po uchwaleniu specustawy pojawiły się „wycieki” krytycznych raportów Rządowego Centrum Bezpieczeństwa o stanie przygotowań. Wynikało z nich, że jest tragicznie. Nic się nie dzieje. Problem w tym, że dokumenty powstały w oparciu o nieaktualne dane sprzed kilku miesięcy. Nie istotne. Do społeczeństwa – tym razem ze strony PiS - poszedł jasny i czytelny sygnał, że zła Platforma nic nie robiła. Dopiero teraz roboty ruszyły pełną parą. Trudno nie odnieść wrażenia, że „wyciek” owych raportów był kontrolowany i obliczony na osiągnięcie konkretnego celu. Zastanawiam się ile takich informacji pojawi się jeszcze w ciągu najbliższych miesięcy.

Czytając te słowa ktoś pomyśli, że usiłuję dowalić rządowi PiS i wybielić Platformę Obywatelską. To myślenie błędne. Próbuję jedynie – w mniej lub bardziej udolny sposób – pokazać jak politycy różnych formacji usiłują wykorzystać Kościół do osiągnięcia swoich doraźnych celów politycznych. ŚDM i wszystko co się wokół nich dzieje są tego dobitnym przykładem. Ciekawie podchodzi do tego tematu papież Franciszek. W adhortacji „Evangelii gaudium” zapisał m.in. taką refleksję: „Jeden z grzechów, z jakim się czasem spotykamy w działalności społeczno-politycznej polega na uprzywilejowaniu przestrzeni władzy kosztem procesów. Przyznanie prymatu przestrzeni prowadzi do szaleństwa, by wszystko rozwiązać natychmiast, by spróbować zagarnąć wszystkie przestrzenie władzy i autoafirmacji. (…) Przyznanie prymatu czasowi oznacza zajęcie się bardziej rozpoczęciem procesów niż posiadaniem przestrzeni”. 

I choć adhortacja powstała w roku 2013 idealnie pasuje do obecnej sytuacji w Polsce. Czasem w mówieniu o polityce rozróżnia się dwa pojęcia: „polityk” i „mąż stanu”. Ci drudzy mają jakąś dalekosiężną wizję, wytyczają główne linie procesów społeczno-politycznych. Nie mają zapędów do zagarnięcia przestrzeni. Ich przeciwieństwem są ideolodzy, którzy swoje wizje chcą zrealizować w możliwie krótkim czasie. Nie interesują ich żadne argumenty. Żyją według zasady: cel uświęca środki. Są jeszcze technokraci – przedstawiciele tzw. demokracji proceduralnej. Obserwując życie polityczne w Polsce po roku 1989 coraz częściej mam wrażenie, że wokół nas są wyłącznie ideolodzy i technokraci. Nie ma mężów stanu.

Obecne zamieszanie wokół Światowych Dni Młodzieży przypomina nieco sytuację sprzed 25 lat. Pielgrzymkę Jana Pawła II do ojczyzny w roku 1991 – pierwszą po odzyskaniu przez Polskę niepodległości – postrzegano bardziej jako wydarzenie polityczne niż religijne. Wizyta złożona była z dwóch części. Pierwsza odbywała się w czerwcu, druga zaś w sierpniu – Jan Paweł II przyleciał wówczas do Częstochowy na ŚDM. Wszystkie przemówienia wygłoszone w czerwcu papież oparł o Dziesięcioro Przykazań – moralny fundament dla społeczeństwa, które zaczyna budować struktury demokratycznego państwa. Ale – jak zauważył papieski biograf George Weigel – oczekiwania społeczeństwa rozminęły się z propozycją Jana Pawła II. Polacy oczekiwali, że upadek komunizmu będą świętowali razem z człowiekiem, który przyczynił się do jego obalenia. Tymczasem papież przyjechał „moralizować”, a jakby tego było mało, także rząd pod naciskiem prasy, która krytykowała wysokie koszty wizyty, stwarzał Janowi Pawłowi II problemy. Papież, który chciał zakończyć czerwcową wizytę kilkudniowym prywatnym pobytem w górach, ostatecznie z niego zrezygnował, czując się mocno zraniony. Refleksja przyszła za późno. Kiedy złożono papieżowi ofertę, by przedłużył pobyt sierpniowy odmówił argumentując, że prosto z Jasnej Góry leci z wizytą apostolską na Węgry.

Do Franciszka z całą pewnością docierają informacje na temat tego co dzieje się w Polsce. Ma wiedzę o przepychankach politycznych, których ofiarą stają się także ŚDM. Nie podejrzewam, by się obraził lub poczuł jakoś specjalnie urażony. Ale cierpkie słowa pod naszym adresem na przełomie lipca i sierpnia zapewne padną. Pytanie jedynie czy się obudzimy?

Tomasz Krzyżak

Autor jest dziennikarzem i publicystą „Rzeczpospolitej”