Francuzi wyczekują kogoś, kto ośmieli się wreszcie jasno powiedzieć, kim są i co ich łączy – zamiast wmawiać im, że wszystko ich dzieli. A klasa polityczna – jak w Anglii, jak w Ameryce, jak i w Polsce – ciągle nie rozumie, że sama ponosi winę za własną klęskę – pisze Agnieszka Kołakowska. Przeczytaj artykuł w "Teologii Politycznej Co Tydzień": Francuski wybór.

[...]

Pierwszy i najważniejszy słoń, dla większości Francuzów najistotniejszy z tej czwórki [islam, oligarchia klasy politycznej, Rosja, antysemityzm - red.], to islam. Islam jest tematem tabu. Kandydaci w swoich programach niechętnie mówią o emigrantach: o tym, ilu chcą wpuszczać i co następnie mają zamiar z nimi robić. O islamizacji Francji, o terroryzmie islamskim, muzułmańskich gettach, bezprawiu, jakie w nich panuje, radykalizacji młodych muzułmanów, muzułmańskim antysemityzmie – o tych sprawach mówi tylko Marine Le Pen, choć też bardzo niewiele i dość selektywnie. O tym, jak w liberalnej demokracji chronić judeochrześcijańskie wartości, by zarazem zachować liberalną demokrację, nie mówi nikt. I tu jest to coś, co te wybory łączy z Trumpem i z Brexitem: w obu przypadkach przegrali ci, którzy z braku odwagi czy przez ideologiczną ślepotę udawali, że nie widzą słonia w pokoju.

Ten słoń jest związany z uszczuplającą się w niepokojącym tempie wolnością słowa i postępującą cenzurą, z polityczną poprawnością i polityką tożsamości grupowej. Głos mają jedynie grupy mniejszościowe uznawane za prześladowane przez „zinstytucjonalizowany" rasizm, ksenofobię, islamofobię i homofobię. Co więcej, wszyscy ci, którzy ośmieliliby się odrzucić podział społeczeństwa według kategorii tożsamości grupowej i oprzeć życie społeczeństwa na wspólnych Francuzom wartościach i historycznych tradycjach, zostają automatycznie objęci cenzurą, dyskwalifikowani z uczestniczenia w życiu publicznym i potępieni jako rasiści, ksenofoby, homofony i islamofoby. Wszelka krytyka islamu jest automatycznie uznana za rasizm. Tak więc nikomu nie przychodzi do głowy, by Mehdiemu Meklatowi (o którym za chwilę) wytoczyć jakikolwiek proces za jego antysemickie tweety; ale już historyk Holokaustu George Bensoussan oraz pisarz i filozof Pascal Bruckner stanęli przed sądem, podobnie jak niedawno Geert Wilders w Holandii.

[...]

Trzeci słoń to Rosja. Prawie wszyscy poważni kandydaci w wyborach prezydenckich są prorosyjscy w mniejszym lub większym stopniu. Marine Le Pen normalnie dostaje pieniądze z Moskwy; Fillon lubi mówić o swoim „przyjacielu Putinie". W jakim stopniu jest zależny od Moskwy – nie wiadomo. Ale Macron był niedawno ofiarą rosyjskich prób umoczenia go w rozmaite przekręty. Możliwe, że celem tego było wyrolowanie go na korzyść Fillona. Możliwe nawet (tu znów teoria spiskowa), że ma to jakiś związek z decyzją Fillona, by nie wycofywać się z wyborów. Innymi słowy, że decyzja ta została powzięta po porozumieniu z Moskwą. Nie wątpię w to, ale dowodów nie ma. Choć sam Macron też bynajmniej antyrosyjski nie jest: nawołuje do dialogu z Rosją, dialogu „niezależnego", „znormalizowanego" i „stałego", głównie dotyczącego Ukrainy i Syrii. Co więcej, dialog ten ma być prowadzony „w kontekście europejskim". Niejasne jest, co to znaczy. Macron jest bardzo proeuropejski i podkreśla wagę strzeżenia granic Europy, a nie poszczególnych państw; ale co ma to wspólnego z dialogiem z Rosją – nie bardzo wiadomo.

Nie wiadomo też, w jakim stopniu jego prorosyjskość jest po prostu drugą stroną medalu jego antyamerykańskości: chciałby osłabić sankcję wobec Rosji, bo „Francja nie może pozwolić, żeby jej politykę międzynarodową dyktowały Stany Zjednoczone". Może to być po prostu objawem powszechnej francuskiej choroby, w której antyamerykańskość jest powiązana z przekonaniem, że Francja jest pępkiem świata: francuscy komentatorzy oburzali się, że Theresa May nie chce przyjechać do Paryża na rozmowy o sprawie palestyńskiej, przekonani, że świadczy to o jej pogardzie dla Francji i nadmiernym przywiązaniu do Ameryki. Nikomu nie przyszło do głowy, że może miała coś przeciwko jednostronnym rozmowom na ten temat, bez udziału Izraelczyków ani Palestyńczyków. Macron podkreśla różnicę między sobą a Fillonem pod względem stosunku do Rosji: „Ja nie jestem zafascynowany Putinem, nie podaję się też za jego przyjaciela. Jestem dla Rosjan mniej pobłażliwy". Nie brzmi to jednak zbyt przekonująco.

[...]

Problem antysemityzmu i problem Rosji pozostają dla francuskich wyborców słoniami mało istotnymi. Ale słonie islamu i klasy politycznej domagają się zauważenia. We Francji, tak samo jak w Anglii i w Ameryce, wyborcy sztucznie podzieleni według rasy, religii i płci przez narzuconą im politykę tożsamości, traktowani z pogardą przez elity i klasę polityczną, pouczani, że nie wolno im mówić o swoim kraju i swojej kulturze, swojej historii i swoich tradycjach, wyczekują kogoś, kto ośmieli się wreszcie jasno powiedzieć, kim są i co ich łączy – zamiast wmawiać im, że wszystko ich dzieli. A klasa polityczna – jak w Anglii, jak w Ameryce, jak i w Polsce – ciągle nie rozumie, że sama ponosi winę za własną klęskę.

Czytaj całość na łamach Teologii Politycznej