Nie zamierzam polemizować z ludźmi, którzy narzekają na swoje pożycie seksualne. Nie bawi mnie też wyzłośliwianie się nad ich użalaniem się nad sobą; czy obśmiewanie odkrycia, że nad małżeństwem trzeba pracować. To by było zbyt proste, a zresztą wcale nie oddawałoby istoty problemu, o jakim mówią autorka i bohater tekstu na portalu parentingowym. Ich żale są do jakiegoś stopnia zrozumiałe, i zapewne podzielane przez wielu innych małżonków (czy konkubentów). Tyle, że źle zdiagnozowali oni winnego za swoją sytuację. Nie jest nim „stały związek”, ani małżeństwo, ale… w ogromnej większości przypadków antykoncepcja.

Ogromna część polskich małżeństw (nie mówiąc już o konkubinatach) stosuje rozmaite, przede wszystkim hormonalne środki antykoncepcyjne. I to właśnie one są odpowiedzialne za to, że namiętność wygasa. Na części z nich jest to zresztą napisane wprost, a koncerny farmaceutyczne zarabiają na tym, że najpierw sprzedają pigułki, których jedną z cech jest wygaszanie libido, a później na tym, że sprzedają środki, które owo libido mają ponownie rozbudzać.

Ale nie to jest istotą problemu. O wiele istotniejsze jest, co innego. Otóż każdy mężczyzna, który zna cykl swojej żony (tak, jak każda kobieta, która poznała swój własny cykl) wie, że najwspanialszy, najbardziej soczysty, jak to ujmuje o. Ksawery Knotz OMFCap seks jest w okresie płodnym u kobiety. Wtedy oboje – i mąż i żona – są nastawieni na siebie, a ona każdą cząstką swojego ciała wysyła sygnał pragnienia. Kobieta w tym okresie wygląda piękniej, zachowuje się bardziej erotycznie i reaguje o wiele mocniej na każde sygnały seksualne. A mężczyzna doskonale to odczytuje i angażuje się o wiele mocniej w grę wstępną czy w seks. I nie ma w tym nic zaskakującego. Seks jest, jak niemal wszystko w ludzkiej naturze, nastawiony na pewien cel. A jest nim prokreacja. Ludzki organizm jest więc o wiele bardziej „otwarty”, „zaangażowany” w seks, gdy służy ona temu, do czego zaplanowała go natura (Bóg). I choć można się na to zżymać, oburzać, to nie sposób się z tym  nie pogodzić.

Antykoncepcja zaś niszczy ten naturalny cykl, pozbawia kobietę (a co za tym idzie także małżeństwo) naturalnego okresu płodności (a to oznacza także podniesionego libido, silniejszej namiętności). To, co naturalne przestaje więc działać, i namiętność stopniowo znika. Szczególnie, gdy do antykoncepcji dołoży się chroniczny stres, przesadne zajęcie się dziećmi, które zaczynają przesłaniać małżonka (to częste u kobiet) albo układ, w którym mężczyzna w istocie pełni rolę kolejnego dziecka, a nie głowy rodziny. Tam, gdzie godzi się na zniszczenie natury, tam trudno się dziwić, że natura odpowiada tym samym i niszczy rozkosz, przyjemność i namiętność. Nie da się mieć seksu i odmawiać prokreacji, nie da się czerpać pełni rozkoszy i szczęścia tam, gdzie odmawia się zaakceptowania struktury aktu seksualnego.

Trudno też nie przypomnieć „rozczarowanym” seksem w „stałym związku”, że seksualność jest tylko pochodną, elementem całego życia. Tam, gdzie brak autentycznej miłości, gdzie nie ma miejsca na przytulenie, kwiaty, zaangażowanie (czyli całodobową grę wstępną); tam gdzie nie ma radość z męża/żony i gdzie brak do niego zaufania tam nie będzie wspaniałego seksu. Ten ostatni nie jest bowiem czymś automatycznym, ale wyrasta z naszego życia. Całego naszego życia. I dlatego jest zwyczajnym kłamstwem przekonywanie, że można mieć świetny seks w słabym związku, bez pracy nad sobą i nad relacjami i wreszcie bez zrozumienia, czym naprawdę jest seksualność, i do czego służy. Bez ponownego odkrycia kategorii daru i bez odrzucenia środków niszczących płodność nie będziemy zadowoleni z naszego życia seksualnego.

Tomasz P. Terlikowski