Metropolita Paryża nie był nigdy jastrzębiem kardynalskiej herezji. Nie on zgłaszał projekty dopuszczenia osób rozwiedzionych w ponownych związkach do Komunii Świętej, i nie on przekonywał, że można to pogodzić z katolicką wiarą. Jego wierni słyszeli to jednak od prawie dwóch lat, i teraz – na krótko przed Synodem – trzeba ich oswoić z prawdą, że byli dość brutalnie – i to niestety także przez kardynałów – okłamywani. Synod, a także papież i Kościół, nie mają bowiem władzy nad nauczaniem Jezusa Chrystusa i nad małżeństwem. Nie mogą sprawić, by ważnie zawarte małżeństwo stało się niebyłe, i by drugi związek zaczął być czymś więcej niż bigamią czy konkubinatem (do tego połączonym  z cudzołóstwem). Piękne słowa, świadomość niekiedy dramatycznych sytuacji ludzkich nie są w stanie tego zmienić. Nauczanie Jezusa jest jednoznaczne.

Jest przecież absolutnie oczywiste, że dopuszczenie osób rozwiedzionych w ponownym związku do Eucharystii musi oznaczać jedno z dwojga: albo uznaje się, że małżeństwo pierwsze przestało istnieć (a władzy jego rozwiązaniu nie ma nikt, nawet papież), albo że akty seksualne poza małżeństwem nie są grzechem (a Kościół nie ma władzy zmiany Dekalogu). Trzeciego wyjścia nie ma, i nie trzeba być ani teologiem, ani kardynałem, by to wiedzieć. Tyle, że od momentu zwołania Synodu przekonywano, że jest inaczej, że wszystko da się zmienić, i że miłosierdzie (w tym przypadku trzeba je raczej określić mianem pseudomiłosierdzia, bo oznaczało ono nazwanie grzechu dobrem) jest silniejsze niż jakieś prawne zapisy. A robiły to nie tylko liberalne media, ale także konkretnie kardynałowie, by wymienić tylko kardynałów Kaspera, Marxa czy Maradiagę. I nie ma się, co dziwić, że to wywołało nadzieje w ludziach, którzy chcieliby w końcu usłyszeć, że ich grzech nie jest grzechem, i że nie ma w nim nic złego. Tyle, że nie taka jest rola Kościoła. On ma mówić o miłosierdziu, ale ono ma sens, gdy dotyka grzechu, a nie gdy jest udawaniem, że grzechu nie ma. Teraz więc trzeba, i to na chybcika, zacząć budować nową narrację i opowiadać, że wierność prawdzie jest rozczarowująca (swoją drogą niby dlaczego ma być rozczarowaniem, że Kościół pozostanie wierny nauczaniu Chrystusa?), i że Synod nic nie zmieni.

Szkoda tylko, że zaczęto to robić tak późno. Może, gdyby pewna część kardynałów skupiła się bardziej na głoszeniu nauczania Chrystusa, a nie na jego rozmywaniu, to dziś bylibyśmy w tej dyskusji w zupełnie innym miejscu. A metropolita Paryża zamiast opowiadać o tym, że nie ma dobrych rozwiązać dla osób rozwiedzionych w nowym związku, mógłby im przypomnieć, że takie rozwiązanie jest. Wskazał je św. Jan Paweł II sugerując, że jeśli nie mogą oni powrócić do prawdziwego małżeństwa, a rozstanie się byłoby ze szkodą dla dzieci z nowego związku, to drogą jest życie jak brat z siostrą. Może, gdyby od początku jasno głoszono, że Kościół i papież nie ma władzy nad nauczaniem Chrystusa, to nie wywoływano by nadziei, których nie da się spełnić?

Oczywiście dobrze, że choć z pewnym opóźnieniem zachodni kardynałowie zaczynają głosić to, co hierarchowie z Polski mówili już dawno. Trzeba mieć jednak świadomość, że szkody jakich narobili liberalni kardynałowie będziemy odpracowywać przez lata. Komunikat o możliwości zmian, jaki poszedł w mediach będzie rezonował jeszcze przez wiele lat, i to także po tym, jak Synod i papież potwierdzi ortodoksyjną naukę. A najlepszym na to dowodem są wieloletnie skutki jakie miało nieodpowiedzialne otwarcie dyskusji nad antykoncepcją w trakcie Soboru Watykańskiego II. Encyklika „Humanae vitae”, choć absolutnie jednoznaczna, wcale nie zakończyła sporu, a jej przeciwnicy jeszcze przez wiele lat powoływali się na opinie z czasów ją poprzedzających. I obawiam się, że obecnie z rozwodami będzie podobnie. Szczególnie jeśli hierarchowie będą określać wierność prawdzie mianem „rozczarowującej”.

Tomasz P. Terlikowski