- Skrzyknijmy się! Zburzmy anachroniczne uniwersytety, skoro papier nie jest ważny, bo w praktyce i tak liczą się umiejętności. Wymyślmy sobie nowe uniwersytety. Zbliża się maj, jak w roku '68. Ogłaszam alarm dla uniwersytetów! - taką propozycję na trudności na współczesnych uniwersytetach proponuje prof. Ewa Nawrocka. I już od tak krótkiego przedstawienia pomysłu na leczenie polskich uczelni robi się zimno. Choroba uniwersytetów na całym świecie rozpoczęła się bowiem właśnie od roku 1968. To wtedy zaczęto rezygnować z klasycznego wykształcenia na rzecz lewackiego pitolenia, to wtedy profesorowie stchórzyli i uciekli przed zrewoltowaną młodzieżą, która zaczęła dyktować programy nauczania.

 

Kolejna rewolucja, przyspieszenie nie rozwiąże zatem problemów. Wymyślanie uniwersytetów na nowo, ma mniej więcej taki sens, jak ponowne wymyślanie prochu. O wiele bezpieczniej jest wrócić do tego modelu wykształcenia, który przez wieki się sprawdzał, czyli do nacisku na teorię, a nie praktykę, do wymuszania (tak, tak przymus ma w nauczaniu sens) wiedzy ogólnej, i konsekwentnym wyrzucaniu z uczelni ludzi, którzy standardów (zarówno stawianych studentom, jak i wykładowcom) nie spełniają.

 

Ale żeby ten projekt miał sens, trzeba też zrezygnować z reform edukacji szkolnej, która zaowocowała dramatycznym spadkiem poziomu absolwentów (lepsze niż kiedyś mają oni tylko samopoczucie). I także wrócić do normalnych metod wychowawczych, w których można nie tylko stawiać pały, ale też zostawiać ucznia na drugi rok, wyrzucać go ze szkoły, a także wymagać od niego pamięciowego opanowywania materiału (z historii czy języka polskiego), zrozumienia matematyki itd. Bez takiej kontrrewolucji nie będzie nigdy podniesienia poziomu uniwersytetów. Kolejne rewolucje nic nie pomogą. A powód jest taki sam, jak w przypadku kolejnych rewolucji socjalistycznych: ten system jest niewydolny. Trzeba go zatem zmienić, a nie reformować.

 

Tomasz P. Terlikowski