„Obrońca wiary” i widzialny zwierzchnik Kościoła (wprawdzie tylko tytularny, ale jednak) zatwierdził zatem i uznał za ważne prawo, które narusza fundamenty moralności chrześcijańskiej i jawnie kwestionuje autorytet Pisma Świętego i wielowiekowej tradycji Kościołów i wyznań chrześcijańskich. Tradycję wspólną – do lat 60. XX wieku – wszystkim chrześcijanom.

Obrońcy królowej zwrócą oczywiście uwagę, że prawo państwowe daje chrześcijanom możliwość odmowy jego wykonywania w świątyniach, ale trudno nie dodać, że już w urzędach czy instytucjach prywatnych i kościelnych, ale działających w przestrzeni publicznej już nie będą się oni mogli na ten wyjątek powoływać. To dlatego już zamknięto w Wielkiej Brytanii katolickie agencje adopcyjne, które odmawiały przekazywania gejom dziecim, a ludzie, którzy otwarcie głoszą chrześcijańskie poglądy publicznie muszą się liczyć nawet z karą więzienia.

Aspekty prawne nie powinny jednak przesłaniać jeszcze jednej, trudnej prawdy. Otóż decyzja „obrońcy wiary” i oficjalnej głowy Kościoła Anglii pokazuje, że wspólnota, która rozpoczęła się od rozwodu nie może dobrze skończyć. Grzech nie wydaje owoców, nawet jeśli w samej wspólnocie pozostało wiele pięknych elementów starej, jeszcze sprzed podziału, liturgii czy duchowości, i nawet jeśli nie brak ludzi, którzy korzystając z tego, co tam zostało osiągało – dzięki Bożej łasce – świętość. Rozwód Henryka VIII i tchórzostwo jego biskupów, którzy wybrali wygodę i wierność królowi, a nie Ewangelii, nie może zrodzić dobra, a rodzi jedynie dalsze odstępstwo, którego świadkami jesteśmy obecnie.

Tomasz P. Terlikowski