Donald Tusk uznał, że szantaż i groźby są najlepszą drogą rozmów z Kościołem. W expose zapowiedział dyskusję nad wprowadzeniem duchownych do normalnego systemu ubezpieczeń, i to nawet jeśli wymagać to będzie zmiany konkordatu. A dwa dni później arcybiskup Budzik oświecił premiera, że zmiana nie będzie potrzebna, a Kościół sam chętnie zrezygnuje z tego, co mu ukradziono, i jest otwarty na dyskusję. Słowem pokazał, że droga, którą wybrał Tusk jest skuteczna.

 

I choć mogę zrozumieć arcybiskupa, który chce zdjąć z Kościoła odium instytucji niechętnej do współpracy i zajadle walczącej o swoje pieniądze (a tak przedstawiano by go, gdyby jasno powiedział, że nie chce dyskusji na ten temat), to nie sądzę, by była to rzeczywiście dobra droga załatwienia tej sprawy, czy wypracowania sensownego – uwzględniającego interesy obu stron – stanowiska prawnego. A powód jest niezmiernie prosty. Otóż ulegając dyktatowi premiera Kościół zdaje się na jego łaskę i niełaskę, odbierając sobie przy tym nawet argument w postaci konkordatu. Sens zaś miałoby to tylko wówczas, gdyby założyć, że premierowi rzeczywiście chodziło o pozyskanie środków na ratowanie budżetu. Sumy płynące z budżetu na ZUS dla tej części duchownych (choćby mniszek klauzurowych), którzy nie pracują na etacie są zaś na tyle minimalne, że z góry wiadomo, że nie o nie chodzi.

 

O co zatem może chodzić? Otóż wiele wskazuje na to, że – nie znoszący czarnych (o czym mówił wielokrotnie choćby Janusz Palikot) premier postanowił wskazać kozła ofiarnego w postaci Kościoła. To połajanki o kwestie finansowe, atakowanie pazernego kleru mają odwracać uwagę od realnego kryzysu ekonomicznego, i sugerować, że największym kłopotem są pazerni księża i zakonnicy, którzy przejadają ciężko wypracowane przez premiera pieniądze. W promowaniu tego obrazu dzielnie sekundować będą premierowi media i ich bohater Janusz Palikot.

 

Jeśli zaś ta diagnoza jest słuszna, to polityka ustępstw nic tu nie da. Nie chodzi bowiem o pieniądze, a o ofiarę. W takiej sytuacji trzeba zatem twardo negocjować i jasno przypominać, skąd Fundusz się wziął, ile pieniędzy z niego wypływa, i wreszcie uświadamiać Polakom, że pomysł ubezpieczenia na przykład mniszek klauzurowych może oznaczać upadek finansowy wielu zgromadzeń zakonnych, które zwyczajnie nie będą miały na to środków. Owa twardość oznacza też, że nie zaczyna się rozmów z pistoletem przyłożonym do głowy (a tak ocenić można expose premiera), udając, że nic się nie stało. Taka strategia ośmiela bowiem terrorystę i uświadamia mu, że jego ofiara się go obawia. A to nigdy nie kończy się dobrze.

 

Tomasz P. Terlikowski