Nie ma i nie może być sporu o to, czy in vitro jest technicznie możliwe i czy przynosi efekt w postaci rodzenia się dzieci (co jest w istocie ominięciem problemu leczenia bezpłodności). Tu wszyscy się zgadzamy: dzieci się rodzą, a bezdzietne pary, choć zazwyczaj pozostają bezpłodne, przestają być bezdzietne. Nie ma też sporu, co do tego, że technika ta została włączona w przestrzeń współczesnej medycyny. Tyle, że o to nikt się nie spiera. Tak, jak nikt nie powinien się spierać, bo to trzeba zwyczajnie przyjąć do wiadomości, że zarodki powoływane do życia w laboratoriach są ludźmi na wczesnym etapie rozwoju. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie przekonywał, że są to chomiki czy  słoniki, bo gdyby tak było, to korzystanie z metody zapłodnienia pozaustrojowego byłoby gatunkową ruletką, na którą nikt by się nie decydował.

Spór dotyczy zatem nie biologicznej przynależności zarodków, ta bowiem jest oczywista, ani nie obecności w medycynie zapłodnienia in vitro, to bowiem także jest niedyskutowalne, ale… statusu moralnego (a szerzej ontycznego) ludzkich zarodków. Jedna ze stron przyjmuje, że zarodek ma dokładnie taki sam status moralny i ontyczny jak osobnik dorosły. Jest człowiekiem od momentu poczęcia i koniec. Druga zakłada, że osobnik gatunku  ludzkiego statusu moralnego i ontycznego osoby, z którym związane jest dopiero prawo do życia nabywa na jakimś etapie rozwoju, po przekroczeniu jakiejś granicy (czasem jasno, a czasem w ogóle nie zdefiniowanej) biologicznej. Opinie na temat tego, jaka to jest granica są oczywiście podzielone, ale w istocie nie ma sporu, co do tego, że zarodek takich kryteriów nie spełnia.

Spór ten jest, na poziomie ontycznym czy aksjologicznym, rzecz jasna nierozstrzygalny. Biologicznie możemy tylko stwierdzić, że zarodek jest istotą ludzką, i że nie ma wyraźnych granic na continuum jego procesu rozwojowego, które pozwoliłyby wyznaczyć jakąś jasną granicę między statusem przedmoralnym i moralnym. Jedyną jasną granicą jest moment poczęcia, bowiem wyznacza on moment powstania nowej jednostki, nowego organizmu ludzkiego. Każdy inny moment, w którym nadajemy istocie ludzkiej status moralny jest w istocie umowny, arbitralny, podlegający dyskusji. I właśnie dlatego, jak sądzę niezależnie od opinii w sprawie statusu moralnego, bezpieczniej jest przyjmować, że zarodek nabiera go w momencie, gdy powstaje. Koniec procesu zapłodnienia to moment, gdy powstaje nowy organizm, i od tego momentu powinien on być chroniony. Tak jest zwyczajnie bezpieczniej, bo niezależnie od rozmaitych opinii, chroni się w ten sposób życie, które dla jednych realnie, a dla innych potencjalnie jest życiem.

Paradoks myśliwego, a tym jest w istocie przedstawione powyżej rozumowanie, znakomicie nadaje się do wyjaśnienie, dlaczego obrońcy życia (wcale nie tylko katolicy) tak zdecydowanie, a niekiedy ostro sprzeciwiają się in vitro. W przypadku tego zabiegu mamy bowiem do czynienia z sytuacją, w której aby mogło urodzić się jedno dziecko statystycznie trzeba poświęcić życie kilku do kilkunastu zarodków (celowo używam, na razie tego określenia). Co do tego nie ma sporu. Zaczyna się on dopiero, gdy zadajemy pytanie: kim/czym są owe zarodki? Dla człowieka opowiadającego się po stronie klasycznego modelu myślenia nie ma wątpliwości: to są ludzie. A skoro tak, to nie wolno poświęcić ich życia, tylko po to, by powołać do życia inną osobą lub by zaspokoić najgłębsze i niewątpliwie szlachetne potrzeby rodziców. I opinia innych nie ma tu znaczenia. Gdy widzimy jak ktoś strzela do czegoś, co rusza się w krzakach i mamy absolutną moralną pewność, że jest to człowiek, a nie dzik, to mamy obowiązek zrobić wszystko, by przeszkodzić mu w oddaniu strzału. I nie ma najmniejszego znaczenia, że on przekonuje nas, że człowieka tam nie widzi, a to, co się rusza to jedynie zwierzę. Jego opinia w tym momencie musi ustąpić – i to nie przed naszą opinią – ale przed możliwością zlikwidowania człowieka. Owszem myśliwy może się z nami nie zgadzać, ale naszym obowiązkiem jest go przestrzec przed tym, co robi, a także… jeśli to możliwe uniemożliwić mu proces strzelenia. Jego wolność (a nawet prawo do szczęścia) kończy się bowiem, gdy zaczyna się wolność i fundamentalne prawa (a takim jest prawo do życia) innej istoty ludzkiej.

I dokładnie tak samo jest z in vitro. Spór o moralny status zarodków, choć ciekawy intelektualnie i niewątpliwie zajmujący bioetyków, musi ustąpić przed prosty rozumowaniem moralnym zawartym w paradoksie myśliwego. Status moralny zarodka powinien być właśnie z powodu ostrożności intelektualnej i egzystencjalnej – nawet przez tych, którzy mają co do niego wątpliwości – domniemywany. Tylko w ten sposób da się bowiem zagwarantować, że niczyje prawa nie będą naruszone.

Gdy zaś już uda się doprowadzić do sytuacji,  w której fundamentalne prawo (a takim jest prawo do życia) będzie zagwarantowane każdemu niezależnie od tego, jaką o nim opinię mają inni uczestnicy debaty publicznej, możemy spokojnie zająć się dyskutowaniem statusu moralnego i ontycznego zarodków. Do upadłego. Wcześniej niestety, przynajmniej ja, nie mogę się na to zgodzić. Dlaczego? Bo moim zdaniem ofiarami tej metody są ludzie, którzy mają takie samo prawo do życia, jak każdy inny z nas.

Tomasz P. Terlikowski