Dowodem na to jest niestety cały wywiad dla „Corriere della Sera”, w którym kardynał postuluje akceptację rozwodów, antykoncepcji, a także zmiany eklezjalne, które miałyby jeszcze uprościć i zubożyć kult. A wszystko dlatego, że jak wskazuje kardynał, ludzie przestali się słuchać Kościoła w sprawach seksualnych. Lekarstwem więc na ten brak posłuchu ma być to, że Kościół zacznie się słuchać bardziej ludzi niż Boga, i będzie nauczał tego, czego chcieliby ludzie. I wtedy będzie na czasie, a świątynie będą pełne.

 

Jeśli coś jest w tym wywiadzie, ale i w całej postawie kardynała, szokującego, to fakt, że ten wielki teolog i charyzmatyczny duchowny, był całkowicie głuchy na to, co w świecie i Kościele (a szerzej Kościołach) od ponad pół wieku się działo. Model leczenia (dogonienia świata), jaki proponował Martini został już przecież przetestowany. W Holandii, Szwajcarii, Niemczech czy Kanadzie. Tam zaakceptowano rozwodników i bez wahania udzielano im komunii świętej. „Humanae vitae” z jej zakazem antykoncepcji zostało w tych Kościołach oprotestowane, a hierarchowie zajmowali się „ochroną wiernych przed nieodpowiedzialnym zachowaniem papieży” (to cytat). I właśnie tam świątynie świecą pustkami, a Kościół całkowicie stracił dynamizm. Podobne zjawisko zaobserwować można też we wspólnotach protestanckich, które choć realizują program zbliżony do tego kard. Martiniego, to pustoszeją w tempie błyskawicznym.

 

Kard. Martini zdawał się jednak tego nie zauważać. On nadal wierzył i opowiadał, że jak tylko staniemy się bardziej postępowi, to świątynie się napełnią. A prawda jest taka, że napełniają się one tam, gdzie jest żywa wiara, mocna moralność i chrześcijaństwo nie w wersji soft, ale pełnej. I tak było zawsze. Lekarstwem na kryzys nie jest poluzowanie, ale radykalizm ewangeliczny. Aż dziw, że kard. Martini nie tylko nie potrafił tego zauważyć, ale zdecydował się zarażać swoimi sfalsyfikowanymi przez rzeczywistość poglądami, nawet po śmierci... Wierzę, że robił to szczerze, wierzę, że jest już u Pana, ale zrozumieć tego nie potrafię.

 

Tomasz P. Terlikowski