Zło, że ludzie przestali wierzyć w Boga, nie polega na tym, że w nic nie wierzą, ale że gotowi są uwierzyć we wszystko" – napisał kiedyś G.K. Chesterton. Ta prosta i bolesna konstatacja dotyczy nie tylko tych, którzy deklarują się jako ateiści, ale również ludzi wierzących. Tak, wiem, że może to zabrzmieć szokująco, ale człowiek deklarujący religijność, przekonujący, że jest katolikiem, także może być w istocie niewierzącym.

Czarny kot panem życia i śmierci

Wiara bowiem, i warto o tym nieustannie przypominać, nie oznacza tylko uznania istnienia Boga czy bosko-ludzkiej natury Chrystusa (w ten sposób bowiem, by przypomnieć Pismo Święte – „wierzą także demony, i drżą"), ale również, a może przede wszystkim, jest aktem zaufania, całkowitego oddania się Bogu. Wyznając w Credo „wierzę w Boga", w istocie mówię „wierzę Bogu", ufam Mu, oddaję Jemu swoje życie, uznaję, że nie ma innych bogów niż Jedyny Bóg w Trzech Osobach.

Zabobony, czytanie horoskopów, chwytanie się za guzik na widok kominiarza czy uznanie, że piątek trzynastego jest pechowy, oznacza, iż uznajemy, że ktoś inny niż Bóg może być Panem mojego życia. A to jest grzech przeciw pierwszemu przykazaniu, które wszak nie jest pierwsze przez przypadek.

Mam oczywiście świadomość, że to bardzo mocna teza, przeciw której ogromna rzesza katolików chwytających się za guzik czy zatrzymujących się przed czarnym kotem będzie protestować. Ale jeśli tylko znajdą chwilę, by się zastanowić nad istotą takiego zachowania, to nie będą mieli innego wyjścia niż przyznać mi rację.

Albo bowiem uznajemy, że chwytanie się za guzik na widok kominiarza czy zawracanie z drogi na widok czarnego kota jest zwyczajną głupotą (bo niby dlaczego jedno ma nam przynieść szczęście, a drugie pecha?), albo uważamy, że oba te wydarzenia związane są z jakimiś siłami, które mogą nam przynosić szczęście lub pecha.

Nie są to – a dla katolika jest to absolutnie oczywiste – siły dobra, bowiem nad tymi, podobnie jak nad nami, czuwa Bóg, a z Nim nie kontaktujemy się poprzez chwytanie się za guzik, odpluwanie czy odpukiwanie w niemalowane drewno, ale jakieś inne siły duchowe. Odwoływanie się zaś do nich jest zawsze i nieodmiennie grzechem przeciwko pierwszemu przykazaniu.

Niewierzący więc powinni odrzucić zabobony z powodu ich nieracjonalności, a wierzący – nie kwestionując tego argumentu – dodać do tego argument z wiary, która wyklucza odwoływanie się do innych sił duchowych niż Jedyny Bóg.

Niestety, wielu wierzących nie tylko ulega zabobonom świata, ale także za swoje przyjmuje zabobony zakorzenione w katolickich (a przynajmniej za takie uchodzących) rytuałach i zwyczajach. Tyle że i one w istocie są – jeśli podejmujemy je świadomie – grzechem przeciwko przykazaniu „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną".

A okazji do tego grzechu nie brakuje, bowiem od narodzin do śmierci katolik – i to nawet wykorzeniony z tradycji ludowej – ma pełno okazji, by poddać się (nie) wierze zabobonnych.

Kilka tygodni temu jeden z moich znajomych poinformował mnie, że musi poczekać z chrztem dziecka, bo kobieta wybrana na matkę chrzestną jest w ciąży. – I co z tego? – zadałem mu pytanie, bo szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, że dla kogokolwiek może to mieć jakiekolwiek znaczenie. Wtedy on spojrzał na mnie ze zdumieniem i oznajmił, że to przecież znana sprawa, bo nienarodzone dziecko odbierze naszemu zdrowie, a może nawet życie. Wytrzeszczyłem oczy tak szeroko, że znajomy zmienił temat.

Sprawdziłem w internecie. Odkryłem, że – zdaniem niektórych katolików – matką chrzestną nie może być także wdowa (bo odbierze dziecku szczęście), wykluczone jest również bezdzietne małżeństwo, bo dla odmiany ono straci wtedy możliwość posiadania własnego potomstwa. Według innej wersji tego przesądu w przyszłości to na nasze dziecko może spaść kataklizm w postaci rozwodu.

O źródła tych zabobonów nie pytałem, ale jedno pozostaje pewne: nie mają one nic wspólnego z chrześcijaństwem czy katolicyzmem. Matka chrzestna ma wspomagać rodziców w wychowaniu dzieci w wierze, a jeśli trzeba, ma ich zastąpić. Dziecko w jej łonie w żaden sposób temu nie przeszkadza i – rzecz jasna – nie ma ono jakichkolwiek możliwości wysysania zdrowia z naszego dziecka. Wampiry płodowe nie istnieją.

Nie widać też powodów, tych racjonalnych, by uznać, że wdowieństwo chrzestnej może w jakikolwiek sposób wpływać na dziecko. Jeśli ktoś w to wierzy, to – najdelikatniej rzecz ujmując – szczególnie mądry nie jest. A z duchowego punktu widzenia traktuje obrzęd chrztu i wybór chrzestnych magicznie, uznając, że ich stan zdrowia lub stan cywilny może być jakąś wróżbą na dalsze życie dziecka. Tyle że to absurd, bowiem chrzcząc dziecko, oddajemy je Bogu w opiekę, nie troszcząc się o magiczno-zabobonne problemy.

Na wyborze rodziców chrzestnych jednak zabobony związane z chrztem wcale się nie kończą. Oto bowiem okazuje się, że ofiarowanie chłopcu na chrzest w prezencie krzyżyka na łańcuszku również źle wróży (gdybym był zabobonny, musiałbym teraz przepraszać moich chrześniaków), bo... jest zapowiedzią „noszenia krzyża w życiu".

W tym przypadku nie będę komentował braku racjonalności takiego myślenia, tylko skupię się na tym, iż takie myślenie jest w istocie odrzuceniem istoty chrztu, który jest „zanurzeniem w życie, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa Chrystusa". Krzyż jest więc istotnym jego elementem, tak jak jest istotnym elementem życia religijnego.

Jeśli więc ktoś, jak pewna pani na forum internetowym, radzi przyszłej chrzestnej, by – rezygnując z ofiarowania dziecku krzyżyka – oszczędziła mu krzyża, to w istocie radzi jej, by oszczędziła dziecku chrześcijaństwa, które właśnie jest pójściem za Ukrzyżowanym i wzięciem własnego krzyża.

„Znakami" zapowiadającymi wydarzenia z przyszłości dziecka mają być również wydarzenia, do których dochodzi w trakcie chrztu. Nie daj Boże, żeby świeca chrzcielna zgasła, bo to oznacza, a jakże, że dziecko żyć będzie krótko. Chrzestny nie może też zapalać świecy od paschału lewą ręką, bo dziecko będzie leworęczne.

No cóż, wszyscy chrzestni moich dzieci są praworęczni, wszyscy zapalali święcę prawą ręką, a jedno z moich dzieci i tak jest leworęczne. W takim razie może przyczyną leworęczności mojego dziecka jest fakt, że matka trzymała dziecko na boku (lewym) podczas chrztu? Chyba jednak trzeba szukać jeszcze innego przesądu, bo moja żona jest praworęczna...

Uff, jednym słowem wszystko może mieć znaczenie. Szkoda tylko, że nie sam obrzęd chrztu, którego celem jest wyzwolenie dziecka z grzechu, egzorcyzmowanie go i narodziny do życia w Bogu.

CAŁOŚĆ CZYTAJ W "PLUS MINUS"