Obserwując to, co dzieje się na ulicach, ale także w sieci nie ma specjalnych powodów do zadowolenia. Grupa hakerów spod znaku Anonimous, czyli ta sama, która wcześniej zaatakowała zgromadzenie księży marianów, pokazała, że bezpieczeństwo informacyjne państwa nie istnieje. Grupa wolnych strzelców (a może trzeba ich po prostu nazwać cyberterrorystami) potrafi kompletnie sparaliżować rządowy system informatyczny, i włamać się na najważniejsze strony państwa. A jedyne, co potrafi na to powiedzieć szef BBN, to stwierdzenie, że władza nie może „odcinać się kodami i szyframi od rozmowy z opinią społeczną”. Trudno o większy dowód słabości państwa. I nic tu nie zmienią zapewniania, o tym jak świetnie sobie radzi nasze państwo z kolejnymi kryzysami.

 

Słabość informatyczna państwa, które pada pod naporem lewackich cyberterrorystów z Anoniomous nie powinna cieszyć nikogo. Niezależnie bowiem od tego, że u władzy jest teraz Donald Tusk, to nie jest to słabość państwa Tuska, ale Rzeczypospolitej Polskiej. To ona okazała się kompletnie nieprzygotowana na atak cyberterrorystyczny. I teraz jest to już całkowicie oczywiste, także dla służb innych państw, które przestrzeń internetu, także traktują jako pole swojej działalności. Dla konserwatysty, patrioty nie jest to dobra informacja, nawet jeśli sprawa, które aktualnie broni rząd jego kraju, jest mu obca.

 

Trudno też zgodzić się z lekceważeniem norm. Cel nie uświęca środków. Nie może być zatem zgody na cyberataki, nawet w najszlachetniejszych (a trudno nie zadać pytania, czy zawsze tak jest) intencjach. Działania grupy Anonimous albo są złe (tak wtedy, gdy atakują oni stronę zgromadzenia księży marianów, jak i wtedy gdy atakują strony naszego państwa), niezależnie od intencji, albo popadamy w moralny relatywizm, w którym Anonioums są cyberterrorystami, gdy walczą z marianami, ale godnymi podziwu młodzieńcami, gdy niszczą niesympatyczne rządy Tuska.

 

Ale nie jest są jedyne problemy. Oto, na naszych oczach, sypie się szacunek dla fundamentalnych praw, w tym także prawa własności. Konserwatysta nie powinien się z tego cieszyć. I to nawet, jeśli uznaje, że prawo jest złe (a ja akurat uważam, że ACTA nie jest dobrą propozycją, bo próbuje zastosować stare rozwiązania do zupełnie nowych czasów). Metodą zmiany prawa nie jest jednak jego ignorowanie czy łamanie, ale demokratyczne procedury. Jeśli nie podoba mi się fakt, że Microsoft ma w zasadzie monopol na produkcję systemów operacyjnych i edytorów tekstów, a co za tym idzie ma szansę dowolnego kreowania cen, to nie kradnę Worda czy Excela, ale korzystam z innych rozwiązań, choćby tych oferowanych przez Open Office. Gdy nie odpowiada mi cena książki, filmu czy programu, to go nie kupuję, a nie oznajmiam, że mam prawo do ukraść. I to nawet jeśli uznaję – tu zgadzam się z Łukaszem Warzechą – że obostrzenia prawne wobec własności intelektualnej w sieci są absurdalnie surowe.

 

Wolność nie jest wartością najwyższą, ani jedyną. Prawo do ściągania „pornoli” (czy wysublimowanych dzieł sztuki) też nim nie jest. Nie można zapominać o innych wartościach, takich jak wspomniana już własność, szacunek dla prawa czy wreszcie odpowiedzialność. Nie widzę powodu, by brać udział w rewolucji, której jedyną treścią jest wezwanie do wolności od ograniczeń, od prawa, od własności (cudzej).

 

Zgoda czy wsparcie dla naruszania prawa, kwestionowanie prawa własności jest też niebezpieczne na dłuższą metę. Jeśli doprowadzimy do rozbujania emocji, to rychło może się okazać, że zakwestionowaniu ulec może każde prawo, a rewolucja nieczęsto ma zdolność do samoograniczania. Stąd wzywałbym do ostrożności w wyrazach poparcia dla tego buntu. A jednocześnie zachęcam do poważnego zastanowienia się, jak chronić własność, ale i naszą wolność w zmieniającej się rzeczywistości internetu...

 

Tomasz P. Terlikowski