Świat czeka na decyzje Baracka Obamy i Kongresu Stanów Zjednoczonych. Ale niezależnie od tego, czy Ameryka zdecyduje się na działanie, czy też nie, już teraz widać, że geopolityczne status quo przemija, a świat – i to raczej prędzej niż później – czeka globalna wojna, którą – nawet posługując się czysto świecką terminologią – można będzie określić Armagedonem.

John Kerry, który jasno wskazał, że syryjski dyktator mordował cywilów, w pewnym sensie wydał wyrok na dotychczasowe, i tak naruszone geopolityczne status quo. Barack Obama, który decyzję w sprawie wojny, choć nie musiał tego robić, powierzył w pewnym sensie Kongresowi, tylko odroczył wyrok na syryjskiego dyktatora, ale i na „dotychczasową postać świata”.Czas względnego pokoju, który ma być wielkim osiągnięciem współczesności, dobiega już końca. I stajemy wobec zupełnie nowej wojny, która może – i to bez większych problemów – przekształcić się w totalny Armagedon (zarówno w świeckim, jak i religijnym rozumieniu tego słowa). Odmowa udziału w tym konflikcie, porzucenie Stanów Zjednoczonych, wbrew pozorom wcale nie uchroni Zachodu przed konsekwencjami tej wojny, i nie uwolni nas od uczestnictwa w niej.

Nowość (choć oczywiście nie ma nic nowego pod słońcem) tej wojny polegać będzie przede wszystkim na tym, że w odróżnieniu od większości wojen współczesności (przynajmniej w świecie Zachodu, bo w innych regionach świata było bardzo różnie) będzie to wojna z wyraźnym komponentem religijnym, by nie powiedzieć wprost będzie to wojna religijna. I nie chodzi tylko o walkę z chrześcijaństwem i próbę „ostatecznego rozwiązania kwestii chrześcijańskiej” na Bliskim Wschodzie, ale również o to, że rozmaite nurty islamu będą walczyć ze sobą (już to widać w Syrii), a do tego islam jako relatywna całość i świat arabski zwrócą się przeciwko Zachodowi. W tym starciu, pozbawiony zakorzenienia w religii i religijności świat euroatlantycki jest skazany na porażkę. Muzułmanie, i nie chodzi bynajmniej tylko o fundamentalistów, wierzą bowiem, że ich śmierćw walce, ma sens, i że nie jest końcem, a to zdecydowanie ułatwia poświęcenie. Ludzie Zachodu są tej wiary pozbawieni, i już samo to sprawia, że będzie im (nam?) dużo trudniej walczyć. Będzie to zatem wojna świetnie uzbrojonych, ale pozbawionych wiary w sens życia ludzi Zachodu i gorzej uzbrojonych, ale za to mocnych wiarą muzułmanów. I w tym starciu, to nie materia zwycięży, ale wiara.

Drugą zasadniczą różnicą w tej wojnie jest to, że nie będzie się ona toczyła na określonym terenie, ale wszędzie. Muzułmanie są już mocno zakorzenieni w Europie, i choć cele islamistów, podziela zaledwie niewielka część z nich, to nawet ta garstka jest w stanie poważnie zachwiać pokojem w Europie. Jeśli do tego dodać konwertytów, z których – jak od lat ostrzegają służby francuskie i brytyjskie – są namawiani do zatajania przejścia na islam i robienia kariery w strukturach zachodnich (jak to niegdyś było z komunistami), to bezpieczeństwo Europy staje się pozorne. Wojna bowiem w każdej chwili, i to nie tylko za pośrednictwem zamachów, ale także potężnych zamieszek na ulicach niemieckich czy francuskich miast, może stać się normą, a nie wyjątkiem. I nie bardzo widać metodę, by ten problem rozwiązać. Muzułmanie we Francji mieszkają tam już od dwóch, niekiedy trzech pokoleń, są obywatelami i nikt nigdy nie odważy się, by ich stamtąd deportować... A zresztą decyzja taka (niezgodna z zasadami moralnymi) byłaby także śmiertelnie niebezpieczna dla Europy. Ona bowiem mogłaby wywołać gigantyczne zamieszki i wojnę domową.

Fikcją jest już także to, że Stany Zjednoczone są jedyną potęgą świata, która z nikim i niczym nie musi się liczyć, że uznanie, że Zachód jest zjednoczony. Chiny są już przynajmniej równie ważną potęgą, a Iran ma też niemało do powiedzenia na Bliskim Wschodzie. Niedoceniana też dotąd potęga trwania ludów tworzących Afganistan czy PakiŚwiat czeka na decyzje Baracka Obamy i Kongresu Stanów Zjednoczonych. Ale niezależnie od tego, czy Ameryka zdecyduje się na działanie, czy też nie, już teraz widać, że geopolityczne status quo przemija, a świat – i to raczej prędzej niż później – czeka globalna wojna, którą – nawet posługując się czysto świecką terminologią – można będzie określić Armagedonem.stan uświadamia także, coś o czym znawcy tego terenu wiedzieli od dawna, że są takie miejsca, w których potęga militarna nie wystarcza do wygranej. I choć przekonali się o tym i Brytyjczycy i Rosjanie, to Zachód nadal zdaje się tego nie rozumieć. Niczego nie uczą nas też nieudane interwencje w Iraku czy Afganistanie, które zakończyły się sytuacją gorszą niż wcześniejsza...

Ale...

… paradoksalnie wcale nie zamierzam przekonywać, że dialog jest jedynym wyjściem, i że uniknięcie interwencji może uratować status quo. Teoretycznie, nie mam wątpliwości, że dialog jest jedynym sensownym rozwiązaniem, ale nie zawsze jest on możliwy. I wiele wskazuje na to, że tak jest właśnie w tej sytuacji. Rozmowa czterech liter z batem nie prowadzi do niczego dobrego. Unikanie zaangażowania też nie uchroni nas od wojny (mamy dziś 1 września, i aż trudno nie przypomnieć, jakie były skutki unikania konfrontacji z Hitlerem). Ona, i trzeba to powiedzieć zupełnie otwarcie, wydaje się nieunikniona. Globalne status quo zmieniło się tak bardzo, że coś musi się wydarzyć. A umiejscowienie tej wojny, a także świadomośc jej skali sprawia, że chrześcijanie mogą się na nią spoglądać także z perspektywy Apokalipsy św. Jana. Nie twierdzę, że tak jest, ale nie mam wątpliwości, że obok historii naturalnej rozgrywa się także historia zbawienia.

Nawet jednak, jeśli akurat z taką wizją się nie zgadzamy, to trudno nie dostrzec, że – by posłużyć się kapitalnym tytułem powieści Hanny Malewskiej - „przemija postać świata”. I czas pogodzić się z tym, że za kilka, kilkanaście lat świat będzie zupełnie inny. A może w ogóle już go nie będzie, bo nastąpi Powtórne Przyjście Pana?

Tomasz P. Terlikowski