Decyzja należy oczywiście do nowego prezydenta, ale mam wrażenie, że powinien odmówić. Prośba ta jest oczywiście dowodem zaufania i nadziei pokładanych w Andrzeju Dudzie, i ma piękne historyczne tradycje (bo warto przypomnieć, że przed wojną prezydent Ignacy Mościcki zostawał ojcem chrzestnym każdego siódmego dziecka w rodzinie, ale mam poważne wątpliwości, czy wiąże się z głębokim przemyśleniem zadań, jakie ciążą na ojcu chrzestnym.

Ten ostatni nie ma być przecież tylko nazwiskiem na dokumencie czy symbolem sympatii rodziców czy dziadków, ale… realnym uczestnikiem wychowania religijnego dzieci. Gdy decydujemy się na bycie chrzestnym zobowiązujemy się także do tego, że pewnego dnia,  jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, spróbujemy zastąpić rodziców. Prezydent, choć na razie daje kolejne dowody swojej wiary, nie może zagwarantować, że będzie w stanie wypełniać tę rolę w odniesieniu do dzieci ludzi, których często nie zna, a którzy byli jego wyborcami.

I właśnie dlatego, by pokazać, jak ważne to zadanie, i jak wiele można i trzeba wymagać od ojców chrzestnych, prezydent elekt Andrzej Duda powinien takim prośbom odmawiać, sugerując, że sympatia polityczna to jedno, a chrzest to zupełnie coś innego, i o wiele ważniejszego. Dla okazania sympatii mógłby oczywiście obdarzyć dzieciaki jakimś drobiazgiem czy nawet uczestniczyć w chrzcie, ale ojcem chrzestnym powinien zostać ktoś, kto rzeczywiście gwarantuje realną pomoc w wychowaniu religijnym. Inna sprawa, że ta zasada odnosi się nie tylko do prezydenta, ale także do naszych krewnych czy znajomych, których chcemy zaprosić do bycia chrzestnymi. Kryterium nie jest tu nasza sympatia (choć bez wątpienia jest ona ważna), ani nawet więzi rodzinne, ale to, czy chrzestny jest w stanie uczestniczyć w wychowaniu religijnym naszych dzieci.

Tomasz P. Terlikowski