Tak sformułowana opinia, i słusznie, wywołałaby oburzenie i polemikę. Katarzyna Wiśniewska pisze zaś dokładnie to samo, tyle, że w odniesieniu do procedury zapłodnienia in vitro. Jej zdaniem Kościół nie powinien mówić prawdy o procedurze zapłodnienia pozaustrojowego, bowiem w ten sposób kwestionuje prawdziwość i autentyczność pragnień rodziców, a przede wszystkim stygmatyzuje dzieci poczęte tą metodą. „Sęk w tym, że ich największym dramatem osobistym może w przyszłości być stygmatyzacja ze strony przeciwników in vitro, przede wszystkim Kościoła. Wystarczy, że poczytają wywiady z hierarchami. Wysłuchiwanie, że żyje się kosztem innych istnień ludzkich, raczej nie wpływa korzystnie na samopoczucie” - oznajmia Wiśniewska.

 

Problem polega tylko na tym, że takie są fakty. Nie jest winą Kościoła, że procedura in vitro pociąga za sobą ofiary (średnio dwadzieścia na jedno urodzone dziecko). Nie Kościół odpowiada za fakt, że do tworzenia ludzi stosuje się metody weterynaryjne (a takie się stosuje), i nie Kościół ponosi odpowiedzialność za to, że dzieci poczęte z in vitro heterogenicznego mają gigantyczne problemy z własną biologiczną tożsamością. Wszystkie te rzeczy są niezależne od Kościoła. Mówienie zaś o nich jest wyłącznie upominaniem się o prawdę, o której chcą zapomnieć ci wszyscy, którzy na tej procedurze zarabiają gigantyczne pieniądze.

 

Ból i cierpienie dzieci związane jest też, o czym warto przypomnieć, nie z tym, że ktoś mówi prawdę o technice, jaką zostały (bez własnej przecież woli) poczęte, ale z samą techniką. Udawanie, że jest ona czymś dobrym byłoby dokładnie tym samym, co udawanie, że gwałt jest OK, pod pozorem nie dodawania traumy zgwałconym kobietom i nie psucia dobrego samopoczucia gwałcicielom. Na razie Wiśniewska do takich absurdów się nie posunęła, ale gdyby przypadkiem arcybiskup Hoser podkreślił, że gwałt jest skandalem, to kto wie, czy i taki tekst nie znalazłby się na łamach, bo jak wiem, „Wysokich Obcasów”.

 

Tomasz P. Terlikowski