I dlatego w ramach jej poszerzania w klasie czwartej (podstawówki, rzecz jasna) trzeba by wprowadzić ćwiczenia z aktów homoseksualnych. W piątej trójkąty i czworokąty (można je określić mianem relacji patchworkowych), a szóstej wycieczki do więzień z pedofilami, by dzieci poznały tych, z którymi – wedle zaleceń WHO – mogą „brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne”. W gimnazjum trzeba iść dalej i zacząć przezwyciężać „szowinizm gatunkowy”, promując bezpieczny (bo niezagrażający największym „dramatem”, czyli ciążą) seks międzygatunkowy. Liceum to już zaś czas na promowanie seksu na cmentarzach (pamiętacie panstwo był już taki tekst w „Newsweeku” czy „Wproście”). Na początek z żywymi partnerami, ale dlaczego się ograniczać.

Niemożliwe? Niesmaczne? Idiotyczne? A czy możliwa jest sugestia, by uczyć dwunastolatka zakładania prezerwatyw, dziecko o rok czy dwa lata starsze zaopatrywania się w szkodliwe pigułki antykoncepcyjne, a piętnastolatka indoktrynować przeciwko religijnemu spojrzeniu na seksualność, płciowość i macierzyństwo? Postęp maszeruje wielkimi krokami, więc to, co dziś wydaje się niemożliwe jutro stanie się bolesną rzeczywistością. A tłumaczyć się z własnych wyborów będą musieli tylko żyjący w płodnych związkach małżeński heteroseksualiści. To my bowiem niszczymy atmosferę, zagrażamy za pośrednictwem naszych dzieci, innym żyjątkom i wreszcie samym swoim istnieniem głosimy moc heteronormatywności.

Tomasz P. Terlikowski