Oto kilka, krótkich z konieczności, refleksji na temat zaczętej wczoraj rozmowy.

1. Żaden tekst nie odnosi się do wszystkich sytuacji i historii, i każdy z konieczności jest ogólną refleksją. I nie inaczej było z tym tekstem. Nie znam wszystkich historii i nie twierdzę, że ojciec zawsze jest winny i nigdy nie jest ofiarą. To by było twierdzenie absurdalne. W niczym nie zmienia to faktu, że czasem ofiarą nie jest, a ponosi odpowiedzialność za zaistniałą sytuację. I wtedy trudno wciąż opowiadać o tym, jak dzielnym jest tatą.

2. Najgłośniejszy krzyk nie zmieni faktu, że dla dziecka najlepsza jest wspólna opieka obojga rodziców, mieszkających razem. I oboje (to chyba oczywiste) muszą się o to zatroszczyć. To jest ich podstawowy obowiązek wobec Boga, siebie nawzajem i dzieci. Nie ma lepszego układu.

3. Jeśli do rozpadu dochodzi (dodajmy, że w życiu niewiele rzeczy dzieje się samych z siebie, są jakieś powody, nawet jeśli nie da się wskazać winnych) dziecko nadal ma prawo do obojga rodziców. Ale nie róbmy z minimalizowania szkód bohaterstwa czy heroizmu. To zawsze jest minimalizacja dramatu, do którego już doszło. I nie jest minimalizacją porywanie czy niszczenie poczucia bezpieczeństwa (niezależnie od tego, kto to robi). Nie jest nim również niszczenie relacji z ojcem.

4. Jeśli to mężczyzna jest tym, który zostawia żonę i dzieci (bo tak to z ich perspektywy wygląda) dla nowej kochanki, to nie powinien się dziwić, że nadużywając zaufania w sposób dramatyczny z trudem tylko może być obdarzony zaufaniem. Kłamstwo wobec żony, zniszczenie zaufania ma skutki. I trzeba je w pokorze przyjąć, próbując odbudowywać to, co się samemu zniszczyło. Agresja, domaganie się swoich praw to nie jest najlepsza droga. Z perspektywy dzieci zaś porzucenie mamy jest także porzuceniem ich. I nie da się od tego uciec. Warto więc zastanowić się dziesięć razy zanim się człowiek na taki krok zdecyduje. Bo to jest zwyczajne zniszczenie własnej wiarygodności. Jeśli nie jesteś w stanie dotrzymać słowa danego żonie, to niby dlaczego masz go dotrzymać wobec dzieci i innych, obcych już ludzi?

5. Wszystko to nie oznacza, że nie ma kobiet winnych rozpadu, czy że to nie one także porzucają. Tak się też zdarza. I to coraz częściej, jak wynika ze statystyk. I bywa tak, że mimo to mszczą się na ojcach swoich dzieci, uniemożliwiając im kontakty z dziećmi. To jest zupełnie inna historia. Ale i tu miłość do dzieci zakłada adekwatność środków. Porwanie nie jest metodą.

6. Nic nie zmieni mojego myślenia o opiece naprzemiennej. Ona narusza i tak zniszczone zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Moim zdaniem o wiele lepszym rozwiązaniem jest przyznawanie (nic z automatu, bo różne są historie, ale o wiele częstsze) opieki nad dzieckiem małżonkowi, który został porzucony (niezależnie od tego, czy porzucony jest mężczyzna czy kobieta). Tak, by było jasne, że rozbicie małżeństwa, porzucenie małżonka to również porzucenie dzieci.

7. Wpis był o tym, że o wiele lepiej zapobiegać niż leczyć. Gdy mamy do czynienia z duchowym AIDS, jakim jest dla dziecka rozwód jego rodziców, mamy już tylko możliwość minimalizacji strat. Ale wcześniej można naprawdę wiele zrobić, by nie dopuścić do takiej sytuacji. I to wymaga często prawdziwego męstwa i prawdziwej dzielności, bo jest ciężką pracą w codzienności.

8. I ostatnia kwestia: tak jak nie przepadam za feministkami, tak niewiele mam wspólnego z masculinistami. Nie ma płci, która jest zawsze ofiarą i nie ma takiej, która nigdy nie ponosi winy. A ja nie zamierzam opowiadać się zawsze po stronie ojców, tylko dlatego, że są facetami. Czasem trzeba to zrobić, ale nie zawsze.

I to by było na tyle w tej sprawie.

Tomasz P. Terlikowski