A na poważnie to najbardziej rozbawił i zmartwił mnie właśnie wpis Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz. Rozbawił, bo pani minister broni podmiotowości mojej żony i uznaje jej prawo do takiego wyboru, a nawet deklaruje, że poczuła do mnie, dzięki żonie sympatię,, a zmartwił, bo już w samym tytule tekstu znajduje się dowód na – być może nawet nie uświadamianą – pogardę, jaką polityk odczuwa dla kobiet, które nie wybrały kariery zawodowej, ale pracę w domu. Panie takie określone zostały mianem „kobiet domowych”, i trudno nie dostrzec, że specjalnie sympatycznym to sformułowanie nie jest.

Domowe, dla mnie konserwatysty i zwolennika okrutnego patriarchatu, to mogą być bowiem zwierzęta albo kapcie. Żona, kobieta zaś nie jest domowa, ale jest po prostu kobietą. Tak, jak kobieta, która chodzi do pracy nie jest kobietą dziką (takie jest przeciwstawienie terminu domowa), a kobieta udzielająca się publicznie nie jest kobietą publiczną. Kobiety, które zdecydowały się na pełnoetatowe wychowanie swoich dzieci, bycie w domu i dla domu, to po prostu kobiety. Nie ma potrzeby wymyślania dla nich jakichś dodatkowych określeń.

Tak przynajmniej wydaje się mi konserwatyście. Ale rozumiem, że obrończynie kobiet muszą jakoś określać te z kobiet, które decydują się na własną, odmienną od większościowej, drogę życia.

Tomasz P. Terlikowski