A właśnie w ten sposób przyczynę, dla których Kościół ma uczestniczyć w obchodach 500. rocznicy Reformacji tłumaczy biskup Brian Farrell, sekretarz Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan. - Zastanówmy się: czego chciał Luter? Chciał skorygowania nadużyć, które - musimy to przyznać - były obecne w życiu Kościoła. Niestety stało się inaczej i doszło do podziału. Ale poszukiwanie Kościoła bardziej świętego, bardziej żywotnego, bardziej uczciwego jest pozytywnym bodźcem, który z czasem - za sprawą Soboru Trydenckiego i w późniejszych stuleciach, a szczególnie w ostatnich latach pod impulsem łaski Vaticanum II - doprowadził do tego, że wiele postulatów Lutra częścią życia Kościoła - zachwala Reformację i jej pozytywne skutki biskup Brian Farrell.

Nie, nie zamierzam (choć nie brak teologów, którzy jak ks. prof. Tadeusz Guz, to w udokumentowany sposób robią) negować dobrych intencji Marcina Lutra. Nie wątpię, że był on szczerym chrześcijaninem, który po głębokim doświadczeniu wiary chciał reformować Kościół. Kłopot polega tylko na tym, że intencje nie są głównym elementem oceniania działań. Tym są bowiem owoce, które działania przyniosły. A te możemy ocenić po 500 latach w całej rozciągłości. I niestety daleko im do jednoznaczności, którą – co ciekawe odnosząc się do wydarzeń z Kościoła katolickiego, a nie luterskich wspólnot – właściwej wypowiedzi biskup a Farrella. Jeśli uważnie przyjrzeć się owym owocom, to okaże się, że jednym z nich jest kantyzm i heglizm, który znacząco i zdecydowanie negatywnie wpłynęły na rozwój filozofii i myśli politycznej. Dalej mamy teologię liberalną, której ostatecznym skutkiem jest zanegowanie ciągłości Objawienia u Harnacka, a później demitologizacja wiary Bultmanna. Trudno nie dostrzec, że luteranizm o wiele łatwiej niż katolicyzm popadł również w herezje nazizmu, tworząc (tym większa chwała teologom, którzy pokusie tej nie ulegli) „niemieckie chrześcijaństwo”. Zgubne dla Kościoła było przyniesione przez Lutra i luteranizm podporządkowanie Kościoła państwu. Ten skutek nie dotyczy przy tym tylko luteranizmu, ale także anglikanizmu. Skalę spustoszenia, jakie to wywołało najlepiej obrazują współczesne głosowania parlamentarne, w których wymusza się na wspólnotach luterańskich ordynację kobiet, a rady parafialne wybiera w wyborach niemal powszechnych.

Współczesny luteranizm (nawet jeśli wbrew Lutrowi, to jednak wychodząc z jego teologii) w wersji skandynawskiej, ale także liberalnej amerykańskiej to także miejsce, w którym ordynuje się aktywnych homoseksualistów na biskupów i duchownych, a także udziela tzw. homo-małżeństw. Wiele z tych wspólnot nie tylko akceptuje, ale i promuje aborcję (choćby Kościół Szwecji czy luteranie w Norwegii). I to także są owoce luteranizmu. O tym jednak w ekumenicznych analizach się nie wspomina, bo byłoby to niewygodne dla ekumenistów i dla budowania wrażenia „pozytywnych owoców Reformacji”.

Oczywiście są także luteranie ortodoksyjni (choćby ci z Synodów Missoiuri czy Wisconsin), którzy nie ordynują kobiet, opowiadają się za życiem i przeciw homoherezji. O nich warto pamiętać i rozmawiać z nimi, ale… nie sposób nie przypomnieć, że to nie oni nadają charakter współczesnemu luteranizmowi i nie oni uczestniczą w dialogu ekumenicznym z Watykanem. A szkoda, bo jeśli z kimś warto rozmawiać (także o przyczynach odejścia ich luterańskich współbraci od Ewangelii) to właśnie z nimi. Oni bowiem zachowują wierność literze luterskich pism, oni reprezentują to, czego chcieli Reformatorzy i dlatego nie udają, że 500-lecie Reformacji może być świętem katolików i luteranów. I szczerze mówiąc mam wrażenie, że jest to o wiele bardziej ekumeniczne, niż przekonywanie, że tak dzieląca rocznica może być wspólna.

Wypowiedź biskupa Farrella jest jednak interesująca także z innego powodu. Otóż trudno nie zauważyć, że jej autor w istocie pomija skutki Reformacji dla wspólnot reformacyjnych. On wskazuje, że Kościół zareagował na bodziec Reformacji pozytywnie poprzez kontrreformację. Tyle, że jeśli tak jest, to należałoby zorganizować wielkie obchody Kontrreformacji. Nie ma przecież wątpliwości, że miała ona ożywcze i potężne znaczenie dla Kościoła i kultury europejskiej, i że Sobór Trydencki określił naszą tożsamość katolicką na wiele stuleci. Jest więc co świętować. A na obchody można zaprosić także protestantów, by i oni mogli się radować pozytywnymi skutkami, jakie ta ostatnia przyniosła Kościołowi. Na to jednak niestety się nie zanosi, co pokazuje, że protestantyzm kolonizuje katolicką teologię i myślenie o własnej przeszłości. A szkoda, bo to także niewiele ma wspólnego z katolickim rozumieniem budowania jedności na prawdzie.

Tomasz P. Terlikowski